Recenzja filmu

Kobieta z kabiny dziesiątej (2025)
Simon Stone
Keira Knightley
Guy Pearce

N jak niedosyt

"Kobieta z kabiny dziesiątej" ma aurę skandynawskiego kryminału, ale głównie dzięki norweskim krajobrazom. Optyczne złudzenie w miejsce psychologicznej głębi. Może chodziło o przypomnienie
N jak niedosyt
Detektywistyczne kino od łamania schematów woli ich przestrzeganie. Karuzelę zdarzeń ma wywołać szokujące przestępstwo. Im więcej podejrzanych, tym lepiej; nieoczywisty motyw, może nietypowe okoliczności. Rozsianie wątpliwości i znaków zapytania to jeszcze bułka z masłem. Wyzwaniem jest natomiast przebiegłe doprowadzenie do puenty. Stawianie właściwych pytań, zbieranie dowodów, konfrontowanie alibi przesłuchiwanych i narracyjny balans między rozwiązywaniem zagadki a utrzymywaniem widza w stanie niewiedzy. "Kobieta z kabiny dziesiątej" wywiązuje się z gatunkowych założeń połowicznie. Może nawet w tej połowie mniejszej. 


Punkt wyjściowy filmu Simona Stone'a jest aż nadto znajomy. Laura Blacklock (Keira Knightley) to ceniona dziennikarka śledcza. W dorobku ma już niejedną rozwiązaną sprawę, zawsze staje w obronie słabszych, zadaje właściwe pytania i nigdy nie odpuszcza, w szczególności najmożniejszym tego świata. Pracoholiczka, ale świadoma wysokiej jakości i znaczenia swojej roboty. Laura niechętnie przyjmuje zaproszenie od znajomej milionerki na kilkudniowy rejs ekskluzywnym jachtem po norweskim wybrzeżu. Będąca już w późnym stadium raka Anne (Lisa Loven Kongsli) zakłada fundację, a cały swój majątek chce przekazać potrzebującym. Testament jest dalece niesatysfakcjonujący dla jej męża, Richarda (Guy Pearce). Później pojawia się niespodziewana pasażerka i morderstwo, w które nikt nie chce uwierzyć. Standardowe tropy z kryminalnej piaskownicy. To miał być dla Laury urlop i okazja na złapanie oddechu. Wpadła z deszczu pod rynnę. 

Utrzymującym uwagę zabiegiem, ogrywanym w pierwszym akcie filmu, jest przesunięcie pytania z "kto zabił?" na "kto został zabity?". Obudzona w środku nocy Laura usłyszy szamotaninę w kabinie obok, potem plusk, a z balkonu zauważy unoszące się na wodzie ciało. Tyle że następnego dnia liczba pasażerów się zgadza, a personel przekonuje, że do kajuty nr 10 nikt nie miał dostępu. Simon Stone rozsiewa atmosferę spisku, a relacje buduje na ograniczonym zaufaniu. Wszyscy pasażerowie to postacie śliskie lub dwulicowe. Opisani bardzo powierzchownie i niewzbudzający ani grama sympatii: małżeństwo pyskatych milionerów, zblazowani celebryci, technologiczny nuworysz. Elita jak się patrzy.


W momencie zawiązania intrygi "Kobieta z kabiny dziesiątej" zamiast wskoczyć na wyższy bieg, zaczyna wpadać na jedną mieliznę po drugiej. Pozostali pasażerowie tłumaczą relację z zabójstwa paranoją Laury, sennymi majakami bądź stresem pourazowym. Ten psychoanalityczny trop miałby jakieś umocowanie w fabule, gdyby nie fakt, że od początku główna bohaterka portretowana jest jako osoba twardo stąpająca po ziemi, emocjonalnie stabilna i pewna. Widz nie dostaje przesłanek, by kwestionować jej perspektywę. Pierwszoosobowa, skupiona na Laurze narracja działa w kontrze i nie wspiera interpretacyjnych dwuznaczności. Sprawa jest bowiem jasna, tylko trzeba ją udowodnić. To Laura ma rację, jej percepcja jest właściwa. Nie wypatrujcie więc zaskakującego fabularnego zwrotu.


Dodatkowo od samego początku podejrzanym o domniemane morderstwo może być tak naprawdę tylko jeden z pasażerów. Pozostali goście to pionki, anonimowe otoczenie. Laura ma dość ograniczone możliwości, ale zawodowy instynkt pcha ją do prywatnego śledztwa i zbierania poszlak. Niestety nie są one zbyt obiecujące i trudno to wszystko złożyć w jedną całość: na nieszczęście dla wszystkich stron (na i przed ekranem). To jedynie okruszki i domysły. Twórcy złożyli jednak obietnicę i muszą rozwikłać tajemnicę. Niestety sposobem na to jest niefortunna retrospekcja, wyjaśniająca krok po kroku całe zdarzenie. Zamiast sztuki dedukcji i intelektu dostajemy skrót myślowy. Zamiast misternej układanki – fabularną deus ex machinę.

"Kobieta z kabiny dziesiątej" ma aurę skandynawskiego kryminału, ale głównie dzięki norweskim krajobrazom. Optyczne złudzenie w miejsce psychologicznej głębi. Może chodziło o przypomnienie dziennikarskiego etosu i pean na cześć "odkrywania prawdy". To motywacja zostaje nawet wprost wykrzyczana. Prawda bywa ciekawa. Zazwyczaj jednak wtedy gdy wcześniej wypowiedziane kłamstwa równają do niej poziomem. 
1 10
Moja ocena:
4
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?