Recenzja filmu

Horyzont. Rozdział 1 (2024)
Kevin Costner
Kevin Costner
Sienna Miller

Zemsta jest zabawą dla głupców

 Już samo Cannes udowodniło, że "trzygodzinny western" nie brzmi zachęcająco nawet dla kinofilów. Natomiast dla całej reszty spektakl Costnera będzie bliższy do spełnienia jakiejś filmowej
Zemsta jest zabawą dla głupców
W popkulturowej czasoprzestrzeni istnieje takie kultowe już dzieło, które zwie się "Red Dead Redemption 2". Choć to stworzona przez popularne studio Rockstar Games gra – a nie film – jest w niej jakiś literacki pierwiastek. Weźmy dla przykładu sam prolog, w którym gang Van der Linde ucieka przed Pinkertonami (agentami firmy zajmującej się ochroną mienia i osób) po niezbyt udanym rabunku. Morale podupadają, członkowie gangu nie wierzą w powodzenie ich misji, ale lider, ambiwalentny i charyzmatyczny Dutch, potrafi podtrzymywać wiarę swojej zgrai. Treść wywodu i sposób, w jaki grający Dutcha aktor intonuje swoje kwestie, przyprawiają o gęsią skórkę. Mięsiste dialogi, charakterni przestępcy, ponura i zarazem egzaltowana narracja – od początku w pełni czujemy ten niezastąpiony nastrój. Tego typu scenę mógłby nakreślić Chandler, gdyby pisał o Dzikim Zachodzie. 



A teraz posłużmy się kartą Uno reverse i wyobraźmy sobie podobny fundament sceny w najnowszym filmie Kevina Costnera. "Horyzont: Rozdział 1" miał swoją premierę na tegorocznym festiwalu w Cannes i jest monumentalnym, trzygodzinnym wstępem do przepastnej historii à la "Grona gniewu" Johna Steinbecka. Tylko że w tym wypadku amerykański noblista spotyka jeszcze homeryckie klimaty rodem z Johna Forda, czy też surowy, może i naturalistyczny sznyt Clinta Eastwooda (reżysera, nie aktora). Costner czerpie od swoich mistrzów, choć nie boi się przy tym dosypać szczyptę hollywoodzkiej nostalgii. Tak się złożyło, że ckliwy melodramat z "Tańczącego z wilkami" odnalazł swoje nowe filmowe wcielenie. 

Wróćmy zatem do filmowego westernowego "mięcha", które stylistycznie tak bardzo kojarzy się z "Red Dead Redemption 2". Jedna z początkowych scen "Horyzontu" przypomina przytaczany wstęp: znajdziemy tu wszelkie elementy zapraszające nas do tego kowbojskiego piekiełka. Ekspozycja – od śniegu po gęsty klimat i pełne życia postacie – pozostaje dokładnie ta sama. Ale tym razem zebrany kolektyw – rodzina Sykes – nie ma na celu uciekać przed nadciągającym niebezpieczeństwem. Wręcz przeciwnie, to oni stanowią śmiertelne zagrożenie. 



Każdy z członków tej udanej rodzinki rozmawia w ten sam dramaturgiczny sposób, rodem z teatru lub sztuki Tennesseego Williamsa. Błędy gramatyczne, tubalne głosy, każda kwestia godna zapamiętania – Costner, niczym pracownicy Rockstar Games, prezentuje nam epokę, która już dawno minęła i może powrócić co najwyżej w kinie, gamingu lub literaturze. Z minuty na minutę zatapiamy się w tym obskurnym i odpychającym świecie przedstawionym, niezbyt atrakcyjnym wizualnie (możemy sobie jedynie wyobrazić, jakie dokładnie zapachy panowały w domostwie Sykesów).

Tak mniej więcej zaczyna się jeden z kilku wątków epopei Kevina Costnera, dla której aktor postanowił wyłożyć 38 milionów dolarów z własnej kieszeni oraz porzucić plan popularnego serialu "Yellowstone". Reżyser-aktor-wizjoner w pełni uwierzył w swój rozległy projekt (aktualnie planuje trzy, a może i nawet cztery epizody), mający być spełnieniem jego marzeń o ekranizacji epickiego poematu o lojalności, utraconych ideałach, przetrwaniu na dzikiej prerii i kruchości życia, która – niczym we wspomnianej grze Rockstar Games – jawi się jako emblemat tamtych czasów. W "Horyzoncie" obserwujemy, że w XIX wieku człowiek i jego witalność nie miały kompletnie żadnego znaczenia. 



Jednym z głównych toposów w "Horyzoncie" pozostaje zemsta, a raczej jej różne rodzaje, i powracające pytanie, do czego może ona prowadzić w poszczególnych sytuacjach. Ameryka Costnera pełna jest animozji i niedokończonych spraw, co nie pomaga naszym (anty)bohaterom w walce o przetrwanie. Kiedy Sykesowie ścigają Ellen (Jena Malone), kobietę z nowo narodzonym dzieckiem ich ojca, na ich szlaku pojawia się tajemniczy i honorowy Hayes Elison (Costner). W tym samym czasie plemię Apaczów najeżdża bogu ducha winną wioskę, a jedna z rodzin walczy o przetrwanie w trakcie tragicznej nocy, która nie ma zamiaru tak szybko się skończyć. W tle śledzimy zaś prowadzonego przez pioniera Matthew Van Weydena (Luke Wilson) konwoju, pełnego prostych ludzi marzących o lepszym świecie i życiu. Warto podkreślić, że ścieżki postaci z każdego wątku prowadzą do tytułowego miasta Horizon, które ujrzymy dopiero w nadchodzących częściach (choć nie wszyscy jeszcze zdają sobie z tego sprawę).      

Większość krytyków Costnerowskiego "dzieła życia" zarzuca mu niespójność reżyserskiej wizji. Trudno nie zgodzić się z zarzutem, że film przypomina pilotażowy odcinek serialu HBO. Przy okazji canneńscy widzowie narzekali na brak wartkiej akcji. I faktycznie, na dwie totalnie intensywne sceny akcji, pełne hollywoodzkiego rozmachu i wręcz odczuwalnych wystrzałów z broni palnej, przypada jakieś sześć sekwencji dialogowych. A do tych musimy się przyzwyczaić, bo (stety albo nie) przypominają one linijki wyjęte żywcem z niegdyś zapomnianej noweli. 

Twórcy "Horyzontu" (nie tylko sam Costner) postawili sobie cel: zrobić wszystko, aby odrzucić widzów nielubujących się w tym gatunku. Już samo Cannes udowodniło, że "trzygodzinny western" nie brzmi zachęcająco nawet dla kinofilów. Natomiast dla całej reszty spektakl Costnera będzie bliższy do spełnienia jakiejś filmowej fantazji; jakkolwiek by patrzeć, to zapewne jedna z ostatnich superprodukcji wywodzących się ze starej szkoły kręcenia antywesternów.

"Bądź lojalny wobec tego, co tak naprawdę ważne", mówi protagonista, Arthur Morgan, pod koniec "Red Dead Redemption 2" i w pewien nieświadomy (aczkolwiek adekwatny) sposób Costner obrał ten cytat jako motto swojego najnowszego westernu. Zdobywca dwóch Oscarów w "Horyzoncie" przygląda się najważniejszym westernowym wartościom (zaufaniu, miłości, zdradzie, zemście) i wygląda na to, że dopiero się rozkręca. Widać przy tym, że facet ma na swoją sagę sposób, nawet jeśli zbytnio zaufał intuicji i postawił wszystkie karty na wielowątkowe i leniwe wprowadzenie. Cóż, czekamy na drugą część tego poematu. 
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?