Recenzja filmu

Desperaci (2000)
Christopher McQuarrie
Ryan Phillippe
Benicio del Toro

Chłopaki rzeżnika

Gwiazdorska obsada, mnóstwo krwi i przemocy i debilne dialogi, czyli <b><a href="fbinfo.xml?aa=11561" class="text">"Desperaci"</a></b>. Z przykrością muszę stwierdzić, iż debiut reżyserski pana
Gwiazdorska obsada, mnóstwo krwi i przemocy i debilne dialogi, czyli "Desperaci". Z przykrością muszę stwierdzić, iż debiut reżyserski pana Christophera McQuarrie'a, nagrodzonego Oscarem za scenariusz "Podejrzanych" w 1995 roku, w ogóle mu się nie udał. Początek filmu wróży wiele dobrego : dwóch całkiem przystojnych facetów udaje się do szpitala, by zostać dawcami spermy i w ten sposób zarobić trochę przydatnej zawsze kaski. Czekając na swoją kolej, podsłuchują rozmowę, z której dowiadują się o dziewczynie, mającej urodzić dziecko bezdzietnemu małżeństwu. I to małżeństwu bardzo bogatemu. Porywają więc chronioną przez dwóch kolejnych przystojniaków dziewczynę, mając nadzieję na niezłe pieniądze. Nie mają jednak pojęcia, w jaką aferę się wplątują. Oczekujący potomka "tatuś" jest bowiem nie tylko majętnym panem, ale także specjalistą od prania brudnych pieniędzy, dla którego na jedno skinienie zdolna jest pracować cała banda wyszkolonych zabójców. Kidnaping, mimo iż lekka to zbrodnia na tle innych, dotychczasowych występków naszych głównych bohaterów, staje się jednak dla nich kłopotem, jakiego rozmiaru nie przypuszczali, spiralą gwałtu, krwi i przemocy. Tak streszczona fabuła nie jest niczym innym jak zachęta do obejrzenia filmu. Niestety, pozorny to smaczek. Film reklamowany, jako "pełen zawirowań akcji dramat kryminalny, zrealizowany w konwencji kina drogi" nie jest niczym innym jak splotem przypadkowych wydarzeń, strzelaniny i naprawdę krwawych, czasem aż zanadto, zdjęć. Stwierdzenie reżysera, że "w filmie jest dużo przemocy emocjonalnej, ale nie rozlewu krwi" i że "pokazuje to, co się dzieje, a nie jak się dzieje" - jest dokładnym zaprzeczeniem tego, co widzimy na ekranie. Nie należę do osób wrażliwych, ale pojawiały się momenty, których spokojnie można nam było oszczędzić i które utwierdzały w przekonaniu, iż stanowczo za dużo kasy w budżecie przeznaczono na czerwona farbę. Jest w filmie jedna, naprawdę ciekawa scena, wymyślona zresztą przez Benicio del Toro. To scena samochodowego pościgu, w której nie ma nic ze schematu, jaki znamy z filmów akcji, nie ma gonienia na czerwonym świetle, setki porozbijanych samochodów, jest za to cyniczna zabawa porywaczy ze ścigającymi ich agentami ochrony. To jedyny moment, w którym stosowane często i to nieumiejętnie przez reżysera tzw. "krzywe zwierciadło", zadziałało. Scenarzysta jak tylko mógł, starał się zapętlić fabułę. Wynikły z tego nie tyle ciekawe, co wręcz drażniące tajemnice, które wyjaśniały się w trakcie przebiegu akcji. Niestety, rozwiązania, a właściwie sposób ich odkrywania był często na tyle banalny, że na sali słychać było pomruk śmiechu. Szkoda mi gwiazdorskiej obsady, która zmarnowała się w tym filmie. Benicio del Toro w roli twardego faceta sprawdził się może w "Trafficu", ale tu, mimo, iż stworzył postać czarnego charakteru z zasadami, w większości przypadków wygląda jakby ciągle był na haju i w dodatku nie sprawia wrażenia zbyt przekonanego, że to, co robi, w ogóle ma sens. Juliette Lewis, której charakterystyczne aktorstwo ma wielu zwolenników, tym razem ograniczyło się do postękiwania i poruszania się kaczkowatym krokiem kobiety w zaawansowanej ciąży. W dodatku ciąży, która poprzez epatowanie krwawymi zdjęciami, bynajmniej nie może być postrzegana w kategorii cudu natury. Tylko James Caan wydaje się wychodzić z filmu obronna ręką, ale nic w tym trudnego dla takiego weterana kina, jak on. Najgorszym posunięciem autorów filmu było włożenie w usta naprawdę dobrych aktorów bardziej niż debilnych dialogów. To, co mają sobie do powiedzenia, a szczególnie widać to w ostatnich minutach filmu, jest wprost porażające. Lepsze dialogi wyszłyby pewnie spod pióra ucznia podstawówki, i nie jest to bynajmniej wina polskiego tłumaczenia... Jedyną rzeczą, za którą można pochwalić reżysera, a właściwie operatora, są zdjęcia. Nawiązując do westernów z lat 50-tych i 60-tych, filmowcy zrezygnowali z dopracowania kostiumów i dekoracji, a bezgraniczne pustkowia amerykańskiego Południa i meksykańskiej przygranicznej mieściny zrealizowali w odcieniach żółci, brązu i kolorach ziemi. Spłowiałość, z którą widz miał już do czynienia w meksykańskich ujęciach z "Traffica", to bardzo dobry chwyt, problem jednak w tym, że w przypadku tej konkretnej fabuły sprawia, iż dobre skądinąd zdjęcia spychane są na dalszy plan poprzez nieciekawe, budowane na zasadzie kompletnego braku przemyślenia postacie. Wiele sobie obiecywałam po tym filmie, może dlatego zawód był większy. Dla samych zdjęć nie warto chyba iść do kina, ci, którzy chcą zobaczyć w akcji swoich ulubionych aktorów, też nie wyjdą zadowoleni. Nie jest to film do końca zły, ja jednak zaczekałabym z wydawaniem kaski na bilet do momentu jak "Desperaci" pojawią się na video.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Co otrzymamy, jeśli weźmiemy: -scenarzystę, który już na początku kariery odniósł jeden z największych... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones