Recenzja filmu

Infinite Storm (2022)
Małgorzata Szumowska
Naomi Watts
Billy Howle

Rozebrać się z ciała

Dzięki temu, że większość filmu pozbawiona jest dialogu, w tych partiach "Infinite Storm" najłatwiej zdobywa uwagę widza. W skrzypieniu butów na ścieżce, świście wiatru, ciężkim oddechu i biciu
Rozebrać się z ciała
Pierwszy amerykański film Szumowskiej nie jest wejściem do Hollywood z usłużnym uśmiechem. Choć na Instagramie pozuje na modelkę, w kinie reżyserka stawia na swoim. Jej nowy film to nie: "Spójrzcie, co potrafię i pamiętajcie, że chętnie wyreżyseruję parę odcinków jakiegoś serialu". Tylko: "Robię to, co mi się podoba. Ogarnijcie się, jeśli jeszcze mnie nie znacie". Czy taktyka wejścia razem z drzwiami zadziała? Czy zostanie dostrzeżona poza Europą jako autorka światowego kina? 



Metodę na grzeczną prośbę Szumowska przetestowała już w "Córce boga" (2019) – filmie, który był krokiem wstecz w jej karierze, miałką opowiastką z tezą głoszoną bez przekonania. Po tym nieudanym eksperymencie Szumowska doszła jednak do wniosku, że jest w stanie realizować tylko autorskie projekty, z którymi w pełni się utożsamia. I chwała jej za to, bo kto, jeśli nie ona? Nikt tak nie wwierca się w miękką tkankę obiektywem, nie kwestionuje własnego obrazu w lustrze, nie każe bić się w brzuch. A jeśli komuś się nie podoba, trudno. "Umiem być tylko sobą" – przekonuje reżyserka i oby wytrwała w tym tak długo jak jej bohaterka, Pam Bales (Naomi Watts). 

"Infinite Storm" to na pozór thriller survivalowy. Ponieważ jednak opowiada prawdziwą historię, której wynik można znać z lektury prasowego reportażu pióra Ty Gagne'a "High Places: Footprints in the Snow Lead to an Emotional Rescue", skupia się bardziej na samym doświadczeniu skrajnego wysiłku niż na dramatycznym rozwiązaniu. Wyciszone studium charakteru i relacja z brnięcia przez śnieg to właściwie niemy dialog autora zdjęć Michała Englerta z aktorką Naomi Watts. Dzięki temu, że większość filmu pozbawiona jest dialogu, w tych partiach "Infinite Storm" najłatwiej zdobywa uwagę widza. W skrzypieniu butów na ścieżce, świście wiatru, ciężkim oddechu i biciu serca słychać ostateczność podjętej przez bohaterkę próby. Przekonanie, że na końcu i tak jest się zdanym tylko na siebie, zamkniętym w ograniczeniach własnego ciała, to dość smutna konstatacja. Bohaterka nie ufa nikomu i niczemu. Świat ją zawiódł, ma tylko to, co tu i teraz, polega na swoim ciele, a jednak podejmuje decyzję, która zagraża jej życiu. Nie jest to wprost powiedziane w filmie, ale kluczowa myśl reportażu brzmi: "To ironia losu, że niebezpieczne zachowania jednej osoby zwiększyły bezpieczeństwo drugiej". Bo ratujący może przecież okazać się ratowanym. "Pokrywa chmur zmieniła się z baldachimu w ruchome piaski i jedyną rzeczą, która zatrzymała Bales na Gulfside, były ślady trampek na śniegu" – pisze Gagne. Inaczej kobieta poszłaby dalej i najprawdopodobniej sama by zginęła. A tak stała się czyimś aniołem i przy okazji – swoim własnym.



Jak w wielu filmach górskich – od "Spirali" Zanussiego, przez "Siedem lat w Tybecie" Jeana-Jacquesa Annauda po dokumenty Elizy Kubarskiej – tu też najważniejsze staje się zmaganie z samym sobą. W tle rezonuje pytanie: czy ludzie chodzący po górach boją się śmierci, czy biorą ją pod uwagę, czy raczej w nawias albo wręcz rzucają jej wyzwanie? O alpinistach, himalaistach mówi się, że podświadomie chcą zginąć – igrają z losem, żyją w warunkach ekstremalnych. Ale co się dzieje, gdy w góry na jednodniową wędrówkę idą tzw. normalni ludzie? W końcu bezimienny mężczyzna (Billy Howle), który w t-shircie i newbalance’ach udaje się na szczyt ośnieżonej góry, przypomina morsującą turystkę z Babiej Góry, która podczas pandemii weszła na szczyt w styczniu, mając na sobie samą bieliznę, a w wyniku odmrożeń amputowano jej kończyny. Nie chodzi tu jednak o bezmyślność, mimo że "Infinite Storm" dobrze ogrywa ten stan niedowierzania: jak to możliwe, że ktoś robi coś tak głupiego? (Szumowska cytuje też gag otwierający "Body/Ciało", gdy zwłoki znalezione nad Wisłą nagle wstają i umykają za plecami policji, by nie trafić na izbę wytrzeźwień). Chodzi natomiast o żądzę autodestrukcji, siłowanie się z traumą: "Jeśli mam żyć, muszę to przezwyciężyć".  

Kobieta budzi się w łóżku – od razu widać, że nie spała słodko, kościste kończyny ma rozrzucone po białej pościeli, jakby ktoś znalazł jej zwłoki pod śniegiem po dłuższym czasie. Wstaje zmęczona. Ciało ją boli, a może wyraża ból, który wcale nie płynie z ciała, tego jeszcze nie wiemy. Dostajemy raport z pieczołowitych, realistycznie przedstawionych przygotowań do wyjścia z domu i wyprawy w góry. Miejscem startu jest przytulna, staroświecka codzienność, z której zrezygnowana kobieta chce się wyrwać – jakby chciała zmęczyć się do tego stopnia, by nie myśleć. Jakby chciała polecieć na Księżyc, żeby zwyciężyć melancholię – mentalnie najbliżej jej do Neila Armstronga w wykonaniu Ryana Goslinga z "Pierwszego człowieka" (2018). Nie jest jednak tak rozmarzona, tylko zaciekła.

Jest późna jesień, gdy Pam postanawia spędzić dzień na trekkingu. Każda godzina trwa tu wieki, co jest nam przypominane dzięki zegarkowi co chwila migającemu na ekranie. Świetnie przygotowana, wydaje się prymuską bezpieczeństwa – zostawia za wycieraczką auta mapę z trasą, jaką zamierza pokonać, informuje inne osoby o tym, gdzie się wybiera. Bierze pod uwagę, że może być różnie, że "nie możemy wiedzieć", a "każdy dzień może być tym ostatnim". Na szczęście Szumowska zostawia w niedopowiedzeniu te komunały i każe bohaterce milczeć – poza ocieplającą jej wizerunek sceną podśpiewywania piosenki country. Przed atakiem na szczyt pada jeszcze zdanie: "Wiesz, jaki dziś mamy dzień", które Pam wypowiada do znajomego. Widzi też nieznajome auto na parkingu, które sugeruje nam, że nie będzie na szlaku sama. Jesteśmy więc jako widzowie przygotowani do nadchodzącej akcji ratunkowej. Mijają wieki, zanim Pam znajdzie wreszcie nieprzytomnego Johna (jak go nazywa, żeby ułatwić sobie komunikację). Szkoda tylko, że film, w przeciwieństwie do książki, nie wyjaśnia, że zanim go znalazła, sama mogła zginąć. Howle gra ciało nieobecne, zamknięte w sobie, któremu nie wiadomo, co się przytrafiło. Te dwa ciała – ratujące i ratowane (albo wręcz odwrotnie, jak wynika z reportażu) – konfrontują się ze śmiercią, sprawdzają swoją wytrzymałość. Tańczą namiętne tango. Zaskakujące, jak silna potrafi być Watts i jak precyzyjnie gra w skrajnym wycieńczeniu. 



Z dwójką aktorów w surowej Słowenii, grającej masyw Mount Washington w Górach Białych w Appalachach, Szumowska kręci kino fizyczne, skoncentrowane na wrażeniach, nie na słowach. Jej bohaterka powtarza w kółko: "John, are you ok?" jak refren podtrzymujący przy życiu ich oboje. Efekt jest minimalistyczny, pozbawiony manipulacji, a więc – wymuszonych zachwytów. Przynajmniej do czasu. Póki jest cisza, jest świetnie. Dźwięk oddechu, bicia serca, skrzypienia śniegu pod butami – słowem, wysiłku w trudnych warunkach w zupełności wystarcza za ścieżkę dźwiękową.

Niestety, potem pojawia się pokusa, by wprost nazwać symboliczną rolę kobiety. Wybrzmiewa "Angel" – piosenka, która każe nam dostrzec w przecięciu się dróg pielęgniarki i samobójcy nieprzypadkowe zrządzenie losu. Najpierw zaczyna kropić patos, potem z chmur wyłania palec boży, aż wreszcie zaczyna lać – ze ściśniętego gardła wylewa się niepowstrzymany strumień cierpienia. A kiedy puszcza tama powstrzymującą wyparte emocje, nie widać już drogowskazów, wszystko tonie pod falą emfazy. Opada na dno we wspomnieniach bohaterów, nachalnie wyjaśniających, "co" i "dlaczego". "Góry to moja terapia", mówi Pam i cały "Infinite Storm" należy oglądać jak zapis z sesji terapeutycznej. Dla pacjenta jest on leczący, dla widza miejscami bywa nie do zniesienia.

Są więc tu dwa filmy. Radykalny przekaz wprost z jaźni walczącego ciała, ubrany w świetne, nieoczywiste zdjęcia Michała Englerta. Ten film znajdziemy w środku burzy śnieżnej, na dnie szczeliny, w którą łatwo wpaść, w oku cyklonu. Operator bez ustanku łączy plany szerokie, gdy można objąć całość sytuacji i detal, gdy widać tylko włosy lub czarną z odmrożenia stopę. Czuć, że jest się w środku tej sytuacji, że dostajemy obraz przez kogoś "przeżyty". 

Pierwsza część trwa około trzy czwarte seansu. Trzyma w napięciu, nic sobie nie robiąc z przyzwyczajeń widza – z muzyki ilustracyjnej, czy celu, do którego zmierza bohaterka. Szumowska ma odwagę odciąć nas od muzyki i zamknąć na długie minuty w klaustrofobicznej pułapce, przebrać w kostium górskiej wędrowniczki, zmierzającej w śnieżycy przed siebie, czyli – w stronę życia. 

Jest i drugi film, w którym bohaterom się ulało. Ten i film, na szczęście krótszy i upchnięty w finale, to jakaś łzawą scenka o smaku mydlin, w której przewijają się wspomnienia szczęśliwych chwil, oglądanych pod słońce, jak w reklamie. Pierwszy film poskramia żywioł kina, ma moc tu i teraz. Drugi jest papierowy, wyraża niemoc przeszłości i drętwotę reżyserskiej eksplikacji. Jakby Szumowska zwątpiła, czy w Stanach ktoś zrozumie, co chciała powiedzieć, jakby obawiała się niedouczonego, leniwego widza. Będę więc zrzędliwa – więcej wiary w ludzi. 

"Infinite Storm" to kolejny kamyczek do ogródka fanów Szumowskiej. Znów w centrum uwagi stoi fizyczność, wszak body/ciało to ulubiony temat reżyserki od początku jej kariery, gdy pytała, co się stanie z nim po śmierci i kto ma do niego prawo? ("A czego się tu bać" 2006). Bo każde ciało ma kres, i trzeba o tym pamiętać, aby je docenić. Dlatego już w szkolnej etiudzie "Zanim zniknę" (1996) fantazjowała na temat stypy po śmierci nieokreślonej osoby – być może samej siebie? Zaklinała rzeczywistość w "Dusza z ciała wyleciała" (1997) i patrzyła, jak płonie we  "Wniebowstąpieniu"(1997), rodzi się nie wiedzieć ku czemu w "Ciszy" (1997) lub staje się groźbą straty w "Szczęśliwym człowieku" (2000). Właśnie taką, skupioną na śmierci, niebojącą się wzniosłości i potrafiącą z niej żartować, poznał ją świat, gdy dostała Złotego Lamparta w Locarno za "33 sceny z życia" (2008).

Jakimś cudem potrafiła znaleźć w tym wszystkim poezję, poczucie humoru, bez obaw o patos czy brutalność. Gdy ugruntowała się w zainteresowaniu fizycznością, przymierzała ten garnitur do różnych figur, łącznie z ciałem sprzedajnym, utowarowionym ("Sponsoring" 2011), wypartym, odzianym w celibat ("W imię..." 2013), zdeformowanym i cierpiącym ("Body/Ciało" 2015), zawłaszczonym i odzyskanym ("Twarz" 2017) czy samotnym, łaknącym czułości ("Śniegu już nigdy nie będzie" 2020). Zaczęła badać miejsce, w którym ciało astralne styka się z materialnym. Szuka aureoli, która rzadko kiedy jest widzialna ("Ono" 2004). Tworzy ekstremalne sytuacje, w których rozbieramy się z jednego ciała, aby odsłonić drugie. Jedną z takich sytuacji dostajemy w "Infinite Storm". 

Wydaje się, że temat górskiej wyprawy na granicy życia i śmierci jest stworzony dla Szumowskiej oraz jej stałego współpracownika, a od niedawna już oficjalnego współreżysera Michała Englerta. Mówi się, że ich kino w dużej mierze powstaje w montażu. Tym razem jednak zawiedli na tym etapie. Podobnie zresztą jak w samym tekście, nachalnie tłumaczącym motywacje bohaterki w trakcie finałowej kody. Słabością filmu staje się wyraźny podział na teraźniejszość i na retrospekcję, na działanie i na refleksję. Podobnie jak Pam Bales, Szumowska najlepsza jest wtedy, gdy idzie na żywioł. Tym razem nie zdobyła szczytu, ale czasem nie na tym polega udana wyprawa.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Trzy pełnometrażowe fabuły ("Córka boga", "Śniegu nigdy już nie będzie" oraz omawiane "Infinite Storm"),... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones