Recenzja filmu

Infinite Storm (2022)
Małgorzata Szumowska
Naomi Watts
Billy Howle

Śniegu miało nigdy już nie być

Po nieudanej patriarchalnej dystopii osadzonej w odciętej od świata komunie i chłodno przyjętym spojrzeniu na polską klasę wyższą przez pryzmat pochodzącego z Europy Wschodniej masażysty, autorka
Trzy pełnometrażowe fabuły ("Córka boga", "Śniegu nigdy już nie będzie" oraz omawiane "Infinite Storm"), jeden short ("Nightwalk") i nowelka w pandemicznej antologii "W domu" to dorobek twórczy Małgorzaty Szumowskiej zaprezentowany publiczności na przestrzeni ostatnich trzech lat. W międzyczasie reżyserka zdążyła ogłosić kolejne dwa tytuły – wciąż czekające na półce "All Inclusive" i "The Gambler Wife", którego premiera również może się opóźnić, zważywszy na to, że za produkcję odpowiada rosyjska firma Hype Film. Po nieudanej patriarchalnej dystopii osadzonej w odciętej od świata komunie i chłodno przyjętym spojrzeniu na polską klasę wyższą przez pryzmat pochodzącego z Europy Wschodniej masażysty, autorka "Body/Ciało" udowodniła, że szybkie tempo produkowania nowych dzieł nie służy ich jakości. Czy zatem jej najnowszy film pozwolił przełamać złą passę i wrócić choćby do poziomu prezentowanego na początku minionej dekady?

"Infinite Storm" jest kolejną współpracą duetu reżysersko-operatorskiego Szumowskiej i Michała Englerta. Po raz kolejny również zdjęcia stanowią najlepszy punkt całego obrazu. Dla pochodzącej z Krakowa twórczyni jest to druga produkcja, w której przyszło jej reżyserować według czyjegoś scenariusza (w pierwszym przypadku była to "Córka boga"). Za warstwę fabularną odpowiada tu bowiem Joshua Rollins – debiutant w tej roli, aktor mający na koncie poboczne występy m.in. w "Mrocznym rycerzu" czy "Contagion – Epidemii strachu".

Jak informuje plansza z początku filmu – historia w nim zawarta opiera się na faktach. Rollins napisał scenariusz na podstawie eseju "Emotional Rescue" Tya Gagne’a, który pierwotnie ukazał się na łamach Appalachia Journal, a później zyskał sławę dzięki przedrukowi pt. "Footprints in the Snow Lead to an Emotional Rescue" opublikowanym w "Reader’s Digest". Jego autor opisał losy Pam Bales, miłośniczki wspinaczki, która podczas rytualnego wejścia na Górę Waszyngtona spotyka na szczycie prawie zamarzniętego mężczyznę w letnich ubraniach (Billy Howle); niewiele myśląc, nazywa go "John" i podejmuje morderczą próbę sprowadzenia na dół.

W głównej roli możemy zobaczyć Naomi Watts pełniącą również funkcję jednej z producentek projektu. Jej występ przypomina szarże Leonardo DiCaprio ze "Zjawy" – aktorka odmraża sobie kończyny, wpada do dziury, ma usta pełne śniegu i kryształki lodu we włosach. Podobnie poniewierany przez żywioł jest nieszczęśnik znaleziony po śladach na śniegu. Jego niedola w pewnym momencie przybiera absurdalne wymiary, jak choćby w scenie, gdy całkowicie wycieńczony wpada do górskiego potoku, a Pam bez większego trudu odnajduje go żywego w zatoczce. Bohaterka później żartuje, że ten ma więcej żyć niż jego kot, ale wygląda to bardziej na próbę uzasadnienia nadmiernej prostoty scenariusza niż prawdziwy dialog.

Aktorsko wszystkie postaci wypadają tu zresztą bardzo dobrze. Na równe uznanie zasługują Naomi Watts i Billy Howle, którzy – jak się zdaje – spróbowali wyciągnąć ze swoich postaci jak najwięcej. Twórcy odsłaniają przed widzem stosunkowo mało informacji o bohaterach; przez większość czasu ekranowego niewiele mówią, a ich motywacje poznajemy dopiero w zakończeniu. Sama Pam Bales udzielała podobno ekipie wskazówek w celu rzetelnego oddania wydarzeń z października 2010 roku. Górę Waszyngtona w stanie New Hampshire na ekranie zastąpiły jednak słoweńskie pasma.

Portret psychologiczny postaci wykreowanej przez Naomi Watts koresponduje z poprzednimi protagonistkami autorki. Podobnie jak Julia Szczęsna z "33 scen z życia" czy Olga Koprowicz z "Body/Ciało" Bales próbuje uporać się z bólem po stracie. Jak mówi – wypad w góry jest lepszy niż terapia. Tytułowa burza śnieżna, podczas której decyduje się na wędrówkę, jest dla bohaterki momentem katharsis. Nie tylko dostarcza swojemu ciału potężną dawkę adrenaliny, ale w obliczu walki z żywiołem rewiduje także część swoich przemyśleń.

Najnowszy projekt Małgorzaty Szumowskiej powiela większość schematów kina survivalowego; "Infinite Storm" zachwyca kadrami Michała Englerta, ale nie prezentuje nic ponad prostą historię o górskim eskapizmie. Podzielona na trzy akty opowieść nierzadko ma problemy z utrzymaniem równego tempa narracji, zwłaszcza w najdłuższej, środkowej części. To dosyć wyciszony traktat o radzeniu sobie z traumą i poszukiwaniu sensu egzystencji – motyw przewijający się w filmografii laureatki Srebrnego Niedźwiedzia wielokrotnie. Coś w tym układzie pomiędzy Englertem, Rollinsem, a Szumowską musiało pójść jednak nie tak, bo choć całość wizualnie stoi na wysokim poziomie, to fabuła jest niestety do bólu przewidywalna. Zła passa trwa.
1 10
Moja ocena:
4
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Pierwszy amerykański film Szumowskiej nie jest wejściem do Hollywood z usłużnym uśmiechem. Choć na... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones