Recenzja filmu

Interstellar (2014)
Christopher Nolan
Matthew McConaughey
Anne Hathaway

Czy leci z nami pilot?

"Interstellar" ma ambicje wielkiej fantastyki – z jej próbami racjonalizacji irracjonalnego i świeckim przeświadczeniem o człowieku będącym panem własnego losu – jednak za mało tu dbałości o
Christopher Nolan jest mistrzem w zawieszaniu naszej niewiary. Bezbłędna dynamika pojedynczych scen oraz wewnętrzna logika rozbudowanych, montowanych równolegle sekwencji pozwalała mu dotąd odwracać uwagę nie tylko od rzeczywistości wyzutej z humoru i seksu, ale też od myślowych banałów i fabularnych głupot. Akceptowaliśmy wątki fantastyczne w "Prestiżu", Człowieka-Nietoperza we współczesnym Chicago udającym Gotham, a nawet fikumikator elemeledudkowy pozwalający penetrować kolejne warstwy snu w "Incepcji", ponieważ Nolan wiedział, jak przekuć słabości tekstu w siłę: za pomocą każdego niedopowiedzenia lub wątpliwego elementu podkręcał filmowy spektakl. W "Interstellar" tymczasem – obrazie, który nie jest ani kryminałem, ani kinem akcji, ani adaptacją superbohaterskiego komiksu, tylko bolidem Nolana w wyścigu z największymi, od Kubricka po Malicka – ta moc nie działa.


Pierwszy samobój pada już w prologu. Oto z serii quasi-dokumentalnych ujęć z "gadającymi głowami" dowiadujemy się o wielkiej rebelii Matki Ziemi przeciw eksploatującej jej zasoby ludzkości oraz o śmiałkach, którzy ruszają w gwiazdy, by szukać dla homo sapiens ratunku. I choć rzeczona konwencja nie obiecuje wcale naukowej rozprawy, podobnie jak zwrot Nolana w stronę twardej fantastyki nie musi być gwarancją drugiego "Solaris", to jednak wymusza nieco bardziej złożony rysunek świata, bohaterów, planu, który mają wykonać, oraz problemu, z którym muszą się zmierzyć. Na ekranie tymczasem pojawiają się kolejne klisze i postaci wykrojone z hollywoodzkiego szablonu. Prym wśród nich wiodą Cooper (Matthew McConaughey) – ekspilot, którego wypadek skutecznie sprowadził na ziemię i który wciąż marzy o powrocie w gwiazdy, oraz nadzorujący misję naukowiec Brand, który wraz z twarzą Michaela Caine'a dostaje do wygłoszenia obowiązkową porcję proroctw i egzystencjalnych bon-motów. Nawiasem mówiąc,  zdania-zaklęcia płyną z ust wszystkich bohaterów jak z odkręconego kranu.

Kiedy wreszcie Nolan puszcza fabularną machinę w ruch, robi się jeszcze ciekawiej. Cooper, zaintrygowany magnetyczną anomalią szalejącą w jego domu, odkrywa wkrótce tajny ośrodek NASA, w którym czeka już rakieta gotowa do międzywymiarowych podróży. Potencjalnie najmocniejsza w filmie elipsa pokazuje go tuż po rozstaniu z córką, zalanego łzami, odjeżdżającego pick-upem w stronę ośrodka – na obraz zostaje nałożony dźwięk odliczania do startu kosmicznego wahadłowca. To pierwsza efektowna scena, w której Nolanowi – inaczej niż zwykle – nie udaje się odwrócić naszej uwagi od istotnych pytań. Kiedy ponownie przeszkolono Coopera? Jakim cudem dostał fuchę pilota "na twarz"? Kto miał pilotować za niego? Kim w zasadzie są jego załoganci? Z takich scen składa się cały "Interstellar".


Jako że większość filmu wypełniają napisane bez polotu, akademickie dyskusje, reżyser nie ma w zasadzie czym kontrapunktować naszpikowanego banałami tekstu. Najpierw podaje więc serię wykładów o działaniu czarnych dziur, w których – niczym w szkole podstawowej – za materiał ilustracyjny służy kartka papieru przebita długopisem. Potem jest odjazd w rejony, które dawno zaorał już Erich von Daniken. W końcu zaś przychodzi czas na newage'ową puentę o miłości pokonującej czas i przestrzeń. "Interstellar" ma ambicje wielkiej fantastyki – z jej próbami racjonalizacji irracjonalnego i świeckim przeświadczeniem o człowieku będącym panem własnego losu – jednak za mało tu dbałości o detale, a za dużo logicznych dziur i kosmicznych bzdur. Po tym filmie naprawdę docenicie "Grawitację" Cuarona za subtelny rysunek psychologiczny bohaterów, a "W stronę słońca" Boyle'a za uroczy w swojej bezpretensjonalności pomysł na "zresetowanie" zagrażającej Ziemianom gwiazdy za pomocą ładunku nuklearnego.

Stylizacja na retro sci-fi służy filmowi o tyle, że pozwala Nolanowi wykreować odpychającą, brudną, niemal namacalną przestrzeń statków kosmicznych oraz wspaniałe krajobrazy odwiedzanych przez bohaterów planet. Podoba mi się industrialny sznyt scenografii, przywodzący na myśl "Obcego", tyle że w filmie Scotta jest to uzasadnione fabularnie: bohaterowie to wracający z szychty załoganci statku górniczego. Tutaj z kolei warstwa wizualna wydaje się jedynie mostem przerzuconym pomiędzy Nolanem a szacownymi klasykami. Ujęcia kosmicznych anomalii, czarnych dziur i innych międzywymiarowych tras szybkiego ruchu robią wrażenie, zwłaszcza że Hans Zimmer wreszcie zilustrował je ścieżką dźwiękową, która nie kwalifikuje się jako autoplagiat. To jednak nie wystarcza, by uczynić z "Interstellar" widowisko będące czymś więcej niż hołdem dla estetycznej wrażliwości pionierów ambitnego sci-fi. To za mało, by zapomnieć o nadekspresyjnym, zbliżającym się do granicy autoparodii Matthew McConaugheyu, o przeciążonym niezrealizowanymi ambicjami scenariuszu, o banałach i głupotach podawanych z kamienną twarzą. Słowem, o wszystkim, co znajdziemy pod cienką warstwą patyny.    
1 10
Moja ocena:
5
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Recenzja Interstellar
Najnowszy film Christophera Nolana już od dawna rodzi niemałe zainteresowanie. Hołubiony przez widzów i... czytaj więcej
Recenzja Interstellar
Gdy życie na Ziemi zaczyna stawać się coraz trudniejsze z powodu kurczących się z roku na rok zapasów... czytaj więcej
Recenzja Interstellar
Podejrzewam, że większość współczesnych twórców chciałaby dzisiaj znaleźć się na miejscu Christophera... czytaj więcej