"Interstellar" ma ambicje wielkiej fantastyki – z jej próbami racjonalizacji irracjonalnego i świeckim przeświadczeniem o człowieku będącym panem własnego losu – jednak za mało tu dbałości o
Christopher Nolan jest mistrzem w zawieszaniu naszej niewiary. Bezbłędna dynamika pojedynczych scen oraz wewnętrzna logika rozbudowanych, montowanych równolegle sekwencji pozwalała mu dotąd odwracać uwagę nie tylko od rzeczywistości wyzutej z humoru i seksu, ale też od myślowych banałów i fabularnych głupot. Akceptowaliśmy wątki fantastyczne w "Prestiżu", Człowieka-Nietoperza we współczesnym Chicago udającym Gotham, a nawet fikumikator elemeledudkowy pozwalający penetrować kolejne warstwy snu w "Incepcji", ponieważ Nolan wiedział, jak przekuć słabości tekstu w siłę: za pomocą każdego niedopowiedzenia lub wątpliwego elementu podkręcał filmowy spektakl. W "Interstellar" tymczasem – obrazie, który nie jest ani kryminałem, ani kinem akcji, ani adaptacją superbohaterskiego komiksu, tylko bolidem Nolana w wyścigu z największymi, od Kubricka po Malicka – ta moc nie działa.
Pierwszy samobój pada już w prologu. Oto z serii quasi-dokumentalnych ujęć z "gadającymi głowami" dowiadujemy się o wielkiej rebelii Matki Ziemi przeciw eksploatującej jej zasoby ludzkości oraz o śmiałkach, którzy ruszają w gwiazdy, by szukać dla homo sapiens ratunku. I choć rzeczona konwencja nie obiecuje wcale naukowej rozprawy, podobnie jak zwrot Nolana w stronę twardej fantastyki nie musi być gwarancją drugiego "Solaris", to jednak wymusza nieco bardziej złożony rysunek świata, bohaterów, planu, który mają wykonać, oraz problemu, z którym muszą się zmierzyć. Na ekranie tymczasem pojawiają się kolejne klisze i postaci wykrojone z hollywoodzkiego szablonu. Prym wśród nich wiodą Cooper (Matthew McConaughey) – ekspilot, którego wypadek skutecznie sprowadził na ziemię i który wciąż marzy o powrocie w gwiazdy, oraz nadzorujący misję naukowiec Brand, który wraz z twarzą Michaela Caine'a dostaje do wygłoszenia obowiązkową porcję proroctw i egzystencjalnych bon-motów. Nawiasem mówiąc, zdania-zaklęcia płyną z ust wszystkich bohaterów jak z odkręconego kranu.
Kiedy wreszcie Nolan puszcza fabularną machinę w ruch, robi się jeszcze ciekawiej. Cooper, zaintrygowany magnetyczną anomalią szalejącą w jego domu, odkrywa wkrótce tajny ośrodek NASA, w którym czeka już rakieta gotowa do międzywymiarowych podróży. Potencjalnie najmocniejsza w filmie elipsa pokazuje go tuż po rozstaniu z córką, zalanego łzami, odjeżdżającego pick-upem w stronę ośrodka – na obraz zostaje nałożony dźwięk odliczania do startu kosmicznego wahadłowca. To pierwsza efektowna scena, w której Nolanowi – inaczej niż zwykle – nie udaje się odwrócić naszej uwagi od istotnych pytań. Kiedy ponownie przeszkolono Coopera? Jakim cudem dostał fuchę pilota "na twarz"? Kto miał pilotować za niego? Kim w zasadzie są jego załoganci? Z takich scen składa się cały "Interstellar".
Jako że większość filmu wypełniają napisane bez polotu, akademickie dyskusje, reżyser nie ma w zasadzie czym kontrapunktować naszpikowanego banałami tekstu. Najpierw podaje więc serię wykładów o działaniu czarnych dziur, w których – niczym w szkole podstawowej – za materiał ilustracyjny służy kartka papieru przebita długopisem. Potem jest odjazd w rejony, które dawno zaorał już Erich von Daniken. W końcu zaś przychodzi czas na newage'ową puentę o miłości pokonującej czas i przestrzeń. "Interstellar" ma ambicje wielkiej fantastyki – z jej próbami racjonalizacji irracjonalnego i świeckim przeświadczeniem o człowieku będącym panem własnego losu – jednak za mało tu dbałości o detale, a za dużo logicznych dziur i kosmicznych bzdur. Po tym filmie naprawdę docenicie "Grawitację"Cuarona za subtelny rysunek psychologiczny bohaterów, a "W stronę słońca"Boyle'a za uroczy w swojej bezpretensjonalności pomysł na "zresetowanie" zagrażającej Ziemianom gwiazdy za pomocą ładunku nuklearnego.
Stylizacja na retro sci-fi służy filmowi o tyle, że pozwala Nolanowi wykreować odpychającą, brudną, niemal namacalną przestrzeń statków kosmicznych oraz wspaniałe krajobrazy odwiedzanych przez bohaterów planet. Podoba mi się industrialny sznyt scenografii, przywodzący na myśl "Obcego", tyle że w filmie Scotta jest to uzasadnione fabularnie: bohaterowie to wracający z szychty załoganci statku górniczego. Tutaj z kolei warstwa wizualna wydaje się jedynie mostem przerzuconym pomiędzy Nolanem a szacownymi klasykami. Ujęcia kosmicznych anomalii, czarnych dziur i innych międzywymiarowych tras szybkiego ruchu robią wrażenie, zwłaszcza że Hans Zimmer wreszcie zilustrował je ścieżką dźwiękową, która nie kwalifikuje się jako autoplagiat. To jednak nie wystarcza, by uczynić z "Interstellar" widowisko będące czymś więcej niż hołdem dla estetycznej wrażliwości pionierów ambitnego sci-fi. To za mało, by zapomnieć o nadekspresyjnym, zbliżającym się do granicy autoparodii Matthew McConaugheyu, o przeciążonym niezrealizowanymi ambicjami scenariuszu, o banałach i głupotach podawanych z kamienną twarzą. Słowem, o wszystkim, co znajdziemy pod cienką warstwą patyny.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu