Recenzja filmu

Kodeks 46 (2003)
Michael Winterbottom
Tim Robbins
Togo Igawa

Kodeks nudnego moralizowania

Sami jesteśmy sobie winni. Klonowanie doprowadziło do tego, że wszyscy jesteśmy ze sobą spokrewnieni. Większość z nas pochodzi z zapłodnienia in-vitro i zazwyczaj mamy około piętnaściorga braci
Sami jesteśmy sobie winni. Klonowanie doprowadziło do tego, że wszyscy jesteśmy ze sobą spokrewnieni. Większość z nas pochodzi z zapłodnienia in-vitro i zazwyczaj mamy około piętnaściorga braci bliźniaków. Spotkasz nieznajomą osobę w klubie i nie masz pewności, że okaże się kimś, kto jest Twoją matką, siostrą, albo co gorsza młodszą wersją babci. Tak wyglądał będzie świat według Michaela Winterbottoma, reżysera "Kodeksu 46". Intrygujące, prawda? Nawet bardzo. W niedalekiej przyszłości klonowanie doprowadzi do tego, że będziemy mieli zbyt wiele wspólnych genów. To spowoduje, że nawet nieświadomie możemy dopuścić, się czegoś na kształt dzisiejszego kazirodztwa. Mało przyjemne i na pewno niebezpieczne dla przyszłego dziecka. Z tego założenia wyszli władcy naszego świata i zafundowali nam przepis nazwany kodeksem 46. W jego brzmieniu, jeżeli przyszli rodzice mają powyżej 25% wspólnych genów, to nie mogą starać się o dziecko. Gdy jednak mimo to zaliczmy wpadkę i dziecko się urodzi, grozi nam trybunał, przymusowa aborcja i wygnanie. Taki jest ten nowy, lepszy świat. To wstęp do fabuły filmu "Kodeks 46". Sam pomysł jest ciekawy. Za jego realizację wziął się ambitny reżyser Michael Winterbottom, twórca od niedawna wyświetlanych "9 Songs" i "Alei Snajperów", za którą był nominowany do Złotej Palmy w Cannes. Do pomocy wziął sobie uznanych aktorów, laureata Oscara Tima Robbinsa i dwukrotnie nominowaną do tej nagrody Samanthę Morton. Dobry pomysł, interesujący reżyser i cenieni aktorzy. Chyba jednak za dużo tego dobrego i coś musiało pójść nie tak. Wyszło na to, że padnie na realizację. I rzeczywiście, coś poszło nie tak. Reżyser postanowił przekazać nam zbyt wiele swoich złotych myśli. Pokazuje do czego doprowadzi klonowanie ludzi, straszy nas przed dominacją wszechmocnych korporacji, przestrzega przed tworzeniem gett dla biedoty, sugeruje nam filozofię carpe diem i moralistycznie mówi o zakazaniu aborcji, bo pewnie będzie przymusowa. Winterbottom chce nas jak widać wychować. No cóż. Wybrał metodę najmniej przystępną. Swoją lekcję wyłożył w siermiężnym, nudnym i męczącym stylu. Na takiej lekcji uczniowie zasypiają. W kinie też zasypiali, przynajmniej nie chrapali. Z jednej strony to rzeczywiście jest głębszy film, spokojniejszy i wymagający melancholijnego nastawienia. Jeśli ktoś lubi kołyszącą poetykę i nigdzie się nie śpieszy, to jest to film dla niego. Z drugiej strony, tutaj oznacza to, niestety, dłużyzny, masę niepotrzebnych scen i męczące aktorstwo. Na taki scenariusz nic nie poradzi nawet najlepszy performer. Twórcy zafundowali nam do tego jazdę z cyklu "gdzieś już to widziałem". Mamy autorytarną władzę tyranizującą ludzi i sondowanie ludzkich myśli jak w "Equilibrium", mamy samotność białego człowieka w Azji, przypominającą świetne skądinąd "Między słowami" i wreszcie, mamy przyprawę w postaci modelowego kompleksu Edypa. Trochę szkoda, bo pomysł, w gruncie rzeczy dobry, został przerobiony na bardzo ciężkostrawną papkę. Nie jest to film zły, ale też z całą pewnością nie można powiedzieć, że porywa widza. Jeżeli ktoś lubi ambitne wyzwania, to warto zaryzykować wybierając się do kina. Jeśli zaś spodziewa się logiki, braku dłużyzn, chce ciekawej fabuły i mimo to pójdzie do kina, to... sam sobie będzie winien.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones