Tytułem wstępu chciałabym zaznaczyć, że od lat śledzę karierę Timothée Chalameta i kibicuję mu wiernie, ponieważ widzę w nim potencjał, ale również doceniam ciężką pracę, jaką wkłada w każdą z
Tytułem wstępu chciałabym zaznaczyć, że od lat śledzę karierę Timothée Chalameta i kibicuję mu wiernie, ponieważ widzę w nim potencjał, ale również doceniam ciężką pracę, jaką wkłada w każdą z granych ról. Jeśli chodzi natomiast o postać Boba Dylana, którą aktor i reżyser chcą nam przybliżyć w tym filmie, mam mieszane odczucia, ponieważ wiem, jak ogromny wpływ miała i nadal ma twórczość Dylana na kulturę i sztukę, a jako literaturoznawca cenię jego dorobek, który został uhonorowany bezprecedensową literacką nagrodą Nobla dla autora tekstów piosenek. Znam jego piosenki z niezliczonych wspaniałych coverów, natomiast śpiew samego Boba zawsze brzmiał dla mnie jak beczenie owcy, więc trudno mi było słuchać go dla przyjemności. Timothée spędził pięć lat przygotowując się do tej roli. Czy podołał zadaniu?
W ostatnim czasie mamy w kinie i telewizji modę na tzw. "biopici", czyli fabularyzowane biografie legend muzyki, kina czy literatury. I bardzo dobrze. Niech się młodzież uczy, że piosenki, które znają z coverów, odwołania do danych postaci czy znane i powszechnie używane cytaty "nie wypadły sroce spod ogona", tylko zawdzięczamy je takim mistrzom jak Freddie Mercury, Marilyn Monroe, Elvis Presley czy Elton John, żeby wymienić zaledwie kilka postaci. Zostało ich jeszcze tak wiele, że wystarczy ich, aby obdzielić rolami wszystkich młodych, dobrze rokujących aktorów i aktorki. W przypadku Kompletnie nieznanego, James MangoldJamesa Mangolda (znany z takich klasyków kina jak Przerwana lekcja muzyki, Spacer po linie czy Logan: Wolverine) bierze na warsztat Boba Dylana. Komu innemu miałby powierzyć tę rolę, jeśli nie wschodzącej (a może już nawet zasłużonej) młodej gwieździe kina i jednemu z wielkich, którym Timothée chciałby zostać, jak wspomniał w swojej mowie podczas odbierania nagrody przyznanej mu przez amerykańską Gildię Aktorów Ekranowych (SAG Awards) dla najlepszego aktora. Czy wybór aktora był słuszny? Timothée jest nominowany za tę rolę do Oscara i to już druga nominacja dla niespełna trzydziestoletniego aktora. Przyjrzyjmy się temu bliżej.
Młody Bobby Dylan pojawia się na początku lat 60-tych XX wieku w Nowym Jorku i dzięki swojemu niezaprzeczalnemu talentowi, nonszalanckiemu stylowi bycia (który teraz młodzież nazwałaby "autystyczym") oraz zamiłowaniu do muzyki folkowej, tak bliskiej sercu każdego rodowitego Amerykanina-patrioty, szczególnie po paru głębszych, szturmem zdobywa rzeszę fanów. Jego charyzma pozwala mu również zmieniać kobiety jak rękawiczki (dzięki filmowi możemy poznać nieco bliżej postać Joan Baez, która zapewne nigdy nie doczeka się własnego filmu) i znikać z ich łóżek równie szybko, jak się w nich pojawił. Z nikomu nieznanego chłopaka z prowincji urasta do rangi wielkiej gwiazdy, która kaprysi, zawsze robi to, co chce, i zawsze dostaje to, czego chce. Trudno powiedzieć, czy jego biografia jest szczególnie interesująca, ale nie każdy musi demolować pokoje hotelowe (patrz Motley Crue), czy umierać w wyniku przepracowania i nadmiaru substancji stymulujących (tu przywołam chociażby Elvisa Presleya). Tyle jeśli chodzi o fabułę.
Film jest niezwykle przyjemny w odbiorze pod względem estetycznym: mamy tutaj scenografię i kostiumy z epoki, jak i budynki (kultowy Chelsea Hotel) i wszystkie detale, które są tak ważne, aby oglądany obraz był autentyczny. Ale to nic nowego. Mieliśmy z tym do czynienia w Nieznany Elvis (2005)ElvisBaza Luhrmana czy luźno inspirowanej biografią zespołu Fleetwood Mac ekranizacji książki o tym samym tytule, mianowicie Daisy Jones and the Six (ciekawostka: jeden z aktorów grających w serialu, Will Harrison, pojawia się w filmie Mangolda jako Bob Neuwirth - wiedziałam, że ta twarz wygląda znajomo). Poza postacią samego Dylana mamy granego przez Edwarda NortonaPete'a Seegera (tego aktora chyba nikomu nie muszę przedstawiać, ani zachwalać jego dorobku, bo jest to niezaprzeczalnie jedna z wielkich gwiazd kina), Joan Baez - w tej roli mało znana Monica Barbaro, oraz Elle Fanning, która z Timothéem spotkała się już na planie filmowym przy okazji filmu W deszczowy dzień w Nowym JorkuW deszczowy dzień w Nowym Jorku (2019)Woody'ego Allena. To zaledwie kilka nazwisk, ale nie wszystkie. Mamy więc naprawdę dobrze dobraną obsadę. Jeśli chodzi o warstwę muzyczną, wszyscy spisali się na medal. Należy tu podkreślić niezwykły wysiłek, jaki włożyli w naukę gry na instrumentach zarówno Timothée (gitara i harmonijka), jak i Edward Norton (banjo). Timothée śpiewa również wszystkie piosenki (wieść gminna głosi, że zaimponowała mu praca, jaką wykonał na potrzeby roli Elvisa jego rówieśnik i kolega z planu Diuny części II, Austin Butler, który nawet zmienił oryginalny tembr swojego głosu, żeby brzmieć jak grana przez niego postać). Całe szczęście Timothée nie beczy jak owca, ale całkiem przyzwoicie imituje głos Dylana. Kołyszące nas folkowe brzmienia, znane uchu melodie i intymna atmosfera filmu pozwalają nam spędzić ponad dwie godziny w całkiem przyjemny sposób. Czy czegoś tutaj brakuje? Z pewnością chociaż jednej epickiej, zapadającej w pamięć sceny. Ale może właśnie o to chodzi: w życiu Dylana nie było nic epickiej, żadnego blasku fleszy ani wielkich tragedii, jak chociażby w przypadku Elvisa, który upada z wyczerpania przed występem i faszerują go proszkami, żeby wyszedł na scenę. Dylan był zupełnie innym typem artysty. Był taki... kompletnie nieznany.
Z twórczością Dylana zetknęłam się po raz pierwszy jako dziecko, gdy oszalałam na punkcie zespołu Guns n'Roses i zdzierałam gardło, śpiewając "Knockin' on Heaven's Door", a później, jako 13-letnia harcerka, wykonując jego piosenki na gitarze z polskimi tekstami przetłumaczonymi przez Filipa Łobodzińskiego (żeby zgromadzeni przy ognisku zrozumieli, o czym śpiewamy, i mogli dołączyć do tęsknego zawodzenia pod gwieździstym niebem przy blasku ognia). Czy Timothée to Bob Dylan - człowiek-legenda, wybitna osobowość, niezrównany talent, niepodważalna ikona kultury i noblista? Czy przez usta Timothéego dociera do nas "głos mędrca", wyśpiewujący "prawdę trzewi ziemi", jak ujął to Łobodziński? Czy pięć lat pracy nad rolą, zaszywanie się w odludnej chatce na łonie natury, drobiazgowe studiowanie biografii i materiałów audio i wideo ukazujących postać Boba Dylana przekładają się na rolę, dzięki której Timothée zasługuje na Oscara dla najlepszego aktora pierwszoplanowego? Będę z Wami szczera - nie czytałam ani jednej recenzji tego filmu, więc moja ocena jest skrajnie subiektywna, oparta wyłącznie na mojej znajomości filmów biograficznych powstałych na przestrzeni ostatnich kilku lat, kariery filmowej Timothée Chalameta (a widziałam chyba wszystkie jego filmy), oraz znajomości twórczości Boba Dylana. Niestety to nie jest rola warta Oscara. Timothée to nadal stary, dobry Timothée. Oglądając ten film zastanawiałam się, kiedy wreszcie zobaczę na ekranie mężczyznę, a nie chłopca. Nie widziałam tam Dylana. Widziałam Chalameta udającego Dylana. Dylana, który był kobieciarzem i dupkiem (że pozwolę sobie użyć łaciny podwórkowej). Niemniej jednak film warty jest tego, żeby poświęcić mu swój czas. To naprawdę dobrze spędzone dwie godziny i dwadzieścia minut. Nie spodziewajmy się jednak, że wyjdziemy z kina lub wstaniemy z naszych miękkich, przepastnych kanap, zbierając szczęki z podłogi.
I z góry proszę o wyrozumiałość wszystkich, którzy uznają język tej recenzji za "groteskowy", jak określiła go jedna z użytkowniczek portalu. My, literaturoznawcy i tłumacze, mamy to do siebie, że czerpiemy radość z obcowania z językiem pisanym i mamy tendencję do delektowania się jego bogactwem, podobnie jak główny bohater filmu. Może znajdzie się ktoś, kto uzna tę recenzję za pomocną lub trafną, i nawet jeśli będzie to zaledwie jedna osoba, będę mieć satysfakcję z tego, że nie zmarnowałam czasu dzieląc się z Wami moimi spostrzeżeniami.