Recenzja filmu

Księga dżungli (2016)
Jon Favreau
Waldemar Modestowicz
Neel Sethi
Bill Murray

Księga zielonego ekranu

Jon Favreau pozostaje wierny disnejowskiemu pierwowzorowi, nie bawi się w rewizjonizm czy dekonstrukcję, nawiązuje nawet do pamiętnych piosenek sprzed niemal pół wieku. Jego filmowi bliżej więc
Wygląda na to, że studio Disneya zamierza przerobić na filmy aktorskie cały swój animowany katalog. Nowa "Księga dżungli" to przecież raczej remake klasyka z 1967 roku niż ekranizacja dzieła Rudyarda Kiplinga. Zresztą – jak to zwykle z adaptacjami tej książki bywa – twórców interesuje tylko i wyłącznie wątek Mowgliego. Co więcej, Jon Favreau pozostaje wierny disnejowskiemu pierwowzorowi, nie bawi się w rewizjonizm czy dekonstrukcję, nawiązuje nawet do pamiętnych piosenek sprzed niemal pół wieku. Jego filmowi bliżej więc do "Kopciuszka" Kennetha Branagha niż "Alicji w Krainie Czarów" czy "Czarownicy": to remake zrobiony "po bożemu", bez intencji podkopania czy przepisania klasycznej historii. I, o dziwo – podobnie jak w przypadku produkcji Branagha – to jego wielka zaleta. Nawet jeśli rysunkową "Księgę…" wciąż dobrze się ogląda, to Favreau i tak zajmująco odświeża ją dla nowego pokolenia.



Bo opowieść o nowej "Księdze dżungli" musi być przede wszystkim opowieścią o sposobie jej realizacji. Samo określenie "wersja aktorska" jest bowiem nie bardzo na miejscu. Przed kamerą występuje w gruncie rzeczy tylko jeden człowiek – wcielający się w Mowgliego – Neel Sethi. Cała reszta imponującej obsady – w oryginalnej wersji to chociażby Bill Murray, Christopher Walken czy Scarlett Johansson – użycza jedynie głosów kolejnym wykreowanym w pamięci komputera zwierzakom. Favreau, zainspirowany "sennym" (w sensie: surrealistycznym, a nie: nudnym) klimatem disnejowskiej animacji, zdecydował się na współczesną metodę realizowania marzeń na dużym ekranie. Zamiast ganiać za prawdziwym tygrysem po prawdziwej dżungli, zaprzęgł do realizacji swojej wizji cyfrową magię kina. W tym sensie "Księga dżungli" przypomina "Avatara" czy "Życie Pi": efekt końcowy zapiera dech w piersi rozmachem, choć na planie był tylko kilkunastolatek w czerwonych majtkach na tle zielonego ekranu. 

Oto paradoksalna różnica między dwiema "Księgami dżungli" Disneya: oryginał z 1967 roku miał w sobie wrażenie baśniowego bezczasu i bezmiejsca, wersja A.D. 2016 – choć powstała równie "kreacyjnymi" metodami – uderza swoją namacalnością i realizmem. Oczywiście: wciąż jest to baśniowy realizm opowieści o chłopcu, który rozmawia z wilkami i wężami, ale i tak robi to niesamowite wrażenie. Favreau wyciska, ile może, z techniki motion capture, by Baloo czy Bagheera zachowali emploi odtwarzających ich aktorów, a zarazem wyglądali jak prawdziwy niedźwiedź i prawdziwa czarna pantera. Iluzja jest tu bliska ideału – zarówno w skali makro, jak i mikro. Wizja dżungli dopracowana jest bowiem w najdrobniejszych szczegółach – od mimiki "pierwszoplanowych" zwierząt po humorystyczne detale w rodzaju żabki wycierającej skapującą na nią kropelkę deszczu. Wyłapywanie tych drobiazgów jest frajdą samą w sobie.  

   

Favreau podpiera się nie tylko technologią, ale i najnowszymi zdobyczami narracji filmowej. Swobodnie łączy więc animację komputerową z paradokumentalnymi chwytami, jakie lubi dzisiejsze kino fabularne. Kiedy akcja przyspiesza, film zaczyna przypominać rasowy thriller z szarpanym montażem i roztrzęsioną kamerą. Jeśli kogoś dziwiło, dlaczego studio zatrudniło do realizacji "Księgi dżungli" reżysera dwóch części "Iron Mana", oto odpowiedź: Favreau potrafi umiejętnie równoważyć superbohaterskie fajerwerki, improwizowane gagi i interpersonalne niuanse. Tym razem równie sprawnie balansuje między komedią z piosenkowymi przerywnikami a dynamicznym kinem akcji. W scenach z wężem Kaa i małpami pożycza nawet parę zabiegów rodem z horroru. Ale rodzice, spokojnie: to horror skrojony pod małoletniego widza, spożytkowany do zbudowania nastroju tajemnicy i zagrożenia, a nie żadne straszaki, które targają widzowskimi nerwami i bolą  potem całe życie.

Favreau jednak nie zajmuje się wyłącznie wbijaniem nas w fotele i olśniewaniem technicznymi cudami. Jego "Księga dżungli" to przede wszystkim – jak należy – ciepła przypowieść z morałem. Mowgli, wychowane przez wilki "ludzkie szczenię", uczy się tu prawa dżungli, które mówi z grubsza o tym, że trzeba się wspierać, a w kupie – oraz rodzinie – raźniej. Ale Favreau nie leje nam tylko miodu na serca (choć miś Baloo byłby zapewne zachwycony). Każda z postaw głównych bohaterów – nienawiść tygrysa Shere Khana, obowiązkowość Bagheery, beztroska Baloo czy naiwność Mowgliego – zostaje tu wystawiona na próbę i zrewidowana. Reżyser daje nawet wybrzmieć argumentom Shere Khana, zgodnie z którymi Mowgli – jako człowiek – stanowi dla dżungli przede wszystkim zagrożenie. Oczywiście, wszelkie dylematy zostają rozwiązane na drodze kompromisu, ale i to jest przecież dobrą lekcją dla maluchów. A już sama sugestia, że "Księga dżungli" to historia cokolwiek problematyczna, że władający ogniem i narzędziami Mowgli może nieść zwierzętom tyleż pożytku, co katastrof, wydaje mi się wartościowa w filmie skupionym głównie na kreowaniu wpadających w oko obrazów. Inna sprawa, że po seansie w głowie zostają nam przede wszystkim te obrazy. Ale dobre i to. 
1 10
Moja ocena:
7
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Filmowych adaptacji "Księgi dżungli", zbioru opowiadań wydanych w końcówce XIX wieku (!), było w... czytaj więcej
Jak w dzisiejszych czasach stworzyć dobre kino dla całej rodziny, które nie będzie ani infantylne, ani... czytaj więcej
"Księga dżungli" jest bez wątpienia jednym z lepszych filmów Disneya ostatnich lat. Choć firma ta,... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones