Tomizm

Dla dobrego reżysera skuty kajdankami Hunt, który musi jedną ręką prowadzić rachityczny fiacik, to nie problem - to okazja. W dwóch rewelacyjnych sekwencjach - grze w kotka i myszkę na lotnisku w
Tomizm
źródło: Materiały prasowe
Tom Cruise osiągnął taki poziom gwiazdorstwa, że może kręcić już filmy tylko o tym, jaki jest super. Najnowsza część cyklu "Mission: Impossible", "Dead Reckoning - Part One" idzie w tym względzie tropem "Top Gun: Maverick". Cruise raz jeszcze wchodzi w rolę obrońcy prawdy, piękna i dobra, tak na ekranie, jak poza nim: ratujący świat agent Ethan to przecież równocześnie ratujący kino aktor Tom. Kiedy w dramatycznym momencie "Dead Reckoning" Cruise krzyczy do partnerującej mu Hayley Atwell "musisz skoczyć albo zginiesz", w zasadzie za jednym zamachem diagnozuje tu sytuację branży filmowej oraz wypisuje jej receptę. Trzeba mu oddać, że nie rzuca słów na wiatr i w jednej ze scen dosłownie daje szczupaka na główkę z urwiska. Skok oczywiście imponuje, ale na szczęście nie jest tu główną atrakcją. Atrakcją jest sam film.

Przyznam, zaczynałem się trochę bać, że w serii "Mission: Impossible" nieco zaburzyły się priorytety. Od paru filmów krystalizował się trend, zgodnie z którym fabuła stopniowo ustępowała widowisku (a tak naprawdę: marketingowi). Na kolejne "Missiony" zaczęliśmy chodzić przecież, żeby zobaczyć, jak Cruise znowu robi coś szalonego. Żeby było śmieszniej: dobrze wiedzieliśmy, co to będzie, bo machina promocyjna krzyczała o tym z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem, gwarantując nam, że Cruise Robi To Naprawdę. Żeby było jeszcze śmieszniej, taka gwarancja była konieczna, bo efekt ekranowy czasem wyglądał średnio realistycznie (patrz: słynny skok Halo z "Fallout", niepotrzebnie zakopany pod nawałem komputerowych chmur i błyskawic).



Mimo to marka "Mission: Impossible" wciąż pozostała gwarancją solidnego blockbustera. Pytanie tylko, czy da się trzymać poziom w nieskończoność. Na pierwszy rzut oka "Dead Reckoning" wygląda niczym "skok przez rekina". Cruise i reżyser Christopher McQuarrie stosują przecież wszystkie desperacko "marketingowe" zagrania na raz: a) Cruise robi coś jeszcze bardziej szalonego, b) film jest podzielony na dwie części i c) stanowi (rzekomo) "zwieńczenie serii" oraz d) "tym razem sprawa jest osobista". Oczywiście wszystko dym i PR, bo "Dead Reckoning" to po prostu klasyczna "missionowa" pogoń za McGuffinem ze wszystkimi obowiązkowymi elementami cyklu - łącznie z nieciekawym czarnym charakterem.

Ale choć za głównego przeciwnika robi tu niejaki (oraz nijaki) Gabriel (Esai Morales), tym razem Ethan Hunt walczy przede wszystkim ze złym… algorytmem. Nie oszukujmy się: to oczywiście ostentacyjny symbol starań Cruise’a o ocalenie X muzy przed inwazją VOD, CGI oraz AI. I jasne, można zarzucić gwiazdorowi, że sam po prostu odhacza atrakcje z tabelki "Mission: Impossible" w Excelu. Oto znani i lubiani aktorzy A, B i C ładują ekspozycję o Ważnym Przedmiocie D i Globalnym Zagrożeniu E, kładąc grunt pod sekwencje akcji F, G oraz H - i tak aż do Z. Zamiast postaci i historii mamy ciąg serwowanych naprzemiennie a) zapowiedzi atrakcji i b) atrakcji: ot, szereg rozbudowanych układów choreograficznych poprzedzonych gruntownym wprowadzeniem. Trudno nie zobaczyć w tym "kina jako parku rozrywki", na jaki narzekał Martin Scorsese. Jest tylko jeden szkopuł: ogląda się to świetnie.



W sumie nic w tym dziwnego. Zestaw "zapowiedź atrakcji"/"atrakcja" to przecież dobra definicja zarówno dobrej sztuczki cyrkowej, jak i dobrego storytellingu. Ustanawiasz cel, stawkę i przeszkody, a potem realizujesz opartą na nich misję: najpierw mówisz, co zaraz zrobisz, a potem to robisz. W tym tkwi cały sekret metody McQuarrie'ego. Wie on, że sednem serii są sceny akcji, ale rozumie też, że sceny akcji to nie tylko wybuchy, kaskaderka i szybki montaż. To również małe opowieści. Porównajcie sobie pościg samochodowy ulicami Rzymu z "Szybkich i wściekłych 10" z pościgiem samochodowym ulicami Rzymu z "Dead Reckoning". Dom Toretto, choć wyzwolony z okowów praw fizyki, wypada bladziutko przy Ethanie Huncie, który pozostaje ich więźniem. Bo cały numer "Mission: Impossible" polega na tym, jak pięknie Cruise potrafi rozpychać się w klatce materii i grawitacji - a nie na tym, ile ma mięśni pod koszulką i koni mechanicznych pod maską. Dla dobrego reżysera skuty kajdankami Hunt, który musi jedną ręką prowadzić rachityczny fiacik, to nie problem - to okazja. W dwóch rewelacyjnych sekwencjach - grze w kotka i myszkę na lotnisku w Abu Zabi oraz wspomnianym "rzymskim" pościgu - McQuarrie przypomina mistrza żonglerki, który utrzymuje w powietrzu grad piłek: postacie, wątki, alianse, komplikacje, twisty, niedogodności, pomyłki… Reżyser spienięża każdą z tych okazji: żadna z piłek nie spada na podłogę, a dawno leży już tam widzowska szczęka.

Efekt "wow" potęguje posępna tonacja. Dość powiedzieć, że "Dead Reckoning" zaczyna się od ponurej miny Marcina Dorocińskiego, który grobowym głosem (i z grobowym rosyjskim akcentem) wypowiada na głos tytuł filmu. Generalnie jest też bardziej "szpiegowsko": paranoiczny, dysonansowy montaż (oraz powracający do serii Henry Czerny) przywołuje początki serii i reżyserskie tiki Briana De Palmy. Zimną wojnę zastąpiło jednak widmo wojny gorącej: intryga toczy się u progu skonfliktowanego, płonącego świata. Zagrożenie ze strony złowrogiego AI tylko ogniskuje majaczące na horyzoncie problemy globalnego ocieplenia czy deficytów dóbr naturalnych. Jest więc apokaliptycznie, a międzynarodowa sceneria rozpościera się między biegunami pustyni i lodowca. W cieniu tych ekstremalnych pustkowi majaczą zaś smutne relikty przeszłości: architektoniczne cuda Rzymu i Wenecji czy Orient Express, symbole umierających ideałów wysokiej kultury i zjednoczonego, połączonego świata. Rosyjski okręt podwodny, wokół którego krąży intryga, odsyła z kolei do położonego na Półwyspie Krymskim Sewastopolu, chcąc nie chcąc przypominając o trwających już teraz wojnach.



"Dead Reckoning" oczywiście nie ma ambicji, by mierzyć się z powyższymi problemami. To tylko dramatyczne tło, podpałka dla ekranowych fajerwerków. Jeśli McQuarrie podejmuje tu jakąkolwiek dyskusję, to raczej z historią kina - oraz historią serii. Atomowe okręty podwodne są w końcu klasycznymi rekwizytami kina militarno-szpiegowskiego, od "Karmazynowego przypływu" (1995) po "Polowanie na Czerwony Październik" (1990). Wygibasy Cruise’a na dachu pociągu odsyłają tyleż do pierwszego "Mission: Impossible" (1996), co do "Generała" (1926), i pozycjonują Cruise’a jako kaskadera-spadkobiercę Bustera Keatona. Staro-młody Cruise coraz bardziej przypomina zaś niegdysiejszych Hollywoodzkich dżentelmenów, Carych Grantów i Gene’ów Kellych, w jednej chwili flirtujących, w drugiej rzucających się w choreograficzny pląs. McQuarrie kontynuuje też zainicjowany przez Brada Birda ton autoironicznego dystansu, punktując kolejne rutynowe zagrania serii: kuriozalne maski, relacjonowane zza kadru skomplikowane plany, nadużywanie frazy "should you choose to accept it" oraz fakt, że Ethan Hunt za każdym razem sprzeciwia się rozkazom przełożonych…

Ten autotematyzm wybrzmiewa już na poziomie samej fabuły. Walka ze wspomnianym złym algorytmem przybiera przecież formę walki ze… scenariuszem. Złowroga sztuczna inteligencja obliczyła wszelkie możliwe permutacje fabuły i trzyma Hunta w szachu, bo "wie, jak skończy się historia". Jest niczym troll, który grozi, że zaspoileruje ci zakończenie filmu (może to więc dobrze, że "Dead Reckoning" - jako pierwsza połowa filmowego dyptyku - w zasadzie nie ma zakończenia?). W rezultacie najnowsza "misja niemożliwa" wymaga tego, by Hunt zerwał się z łańcucha hollywoodzkiej rutyny, by pokonał grawitację ciągnącej się już od prawie 30 lat serii. Nie powiem, na etapie "Fallout" sam miałem poczucie, że trochę tej rutyny już się wkrada, że Cruise przede wszystkim pompuje swoje ego, że oglądamy sekwencję fajnych scen akcji ułożonych w momentalnie zapominalną fabułę. Ale "Dead Reckoning", choć ulepione z tych samych elementów, znowu działa. Zaprzęgnięte do dobrej roboty ego okazuje się całkiem przydatne.



Wiadomo, że największą atrakcją serii jest Cruise ryzykujący życiem w kolejnych cyrkowych numerach. Możliwe też, że - chcąc pozostać największą atrakcją - to on odpowiada za deficyt pamiętnych villainów (a nuż jakiś nowy Philip Seymour Hoffman by go przyćmił). Ale jeśli "Dead Reckoning" czegoś dowodzi, to tego, że Cruise umie grać w drużynie i potrafi podzielić się ekranem. Hayley Atwell w roli sympatycznej złodziejki Grace w zasadzie kradnie dla siebie kawał filmu. Ba, Cruise nawet opuszcza ekran na dłuższą chwilę, pędząc na motorze przez jakieś wertepy poza okiem kamery. Oczywiście, to też część PR-u: Cruise chce, żebyśmy widzieli w nim fajnego gościa. Pewno dlatego Hunt w pierwszej scenie wita nowego członka IMF, wyrozumiale znosząc błędy zestresowanego żółtodzioba. Zwróćcie uwagę, że akces w szeregi IMF jest tu opisany w kategoriach szansy na odkupienie. I to również brzmi autotematycznie. Cruise przecież ewidentnie ma poczucie (sic) misji, wierzy w odkupienie przez sztukę. Nawet jeśli jest to "tylko" jarmarczna, lunaparkowa sztuka hollywoodzkiego blockbustera. Powiem tak: mniejsza o to, jakie prywatne grzechy chce odkupić aktor, grunt, że "Dead Reckoning" faktycznie jest świętem sztuki. A że "sztuka" równa się tu "rzemiosłu" i niektórzy będą mieli z tym problem - to już nie jego problem.

Puenta? Oglądając "Dead Reckoning", pomyślałem o "Indianie Jonesie i artefakcie przeznaczenia", gdzie też mamy pogoń za dwoma kawałkami McGuffina, pojedynek na dachu pędzącego pociągu oraz sympatyczną złodziejkę, która wszystko komplikuje. Mamy nawet złe AI: to, które odmłodziło cyfrowo Harrisona Forda, i to, które desperacko poszukuje zaginionej (m)arki myśląc, że nostalgia załatwi wszystko. Cruise tymczasem wie, że nie załatwi. Co więcej: po raz kolejny dowodzi, że przeciwne podejście ma sens, że działa i że się opłaca. Do scjentologów się nie zapiszę, ale taki Tomizm wydaje mi się całkiem atrakcyjną propozycją.
1 10
Moja ocena:
8
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones