Recenzja filmu

Pinokio (2019)
Matteo Garrone
Maciej Kosmala
Federico Ielapi
Roberto Benigni

Rzeźbiona baśń

Reżyser wielokrotnie staje w trudnym do zrozumienia rozkroku. Niekiedy stawia na ciężki realizm w obrazowaniu mizerii toskańskich wioseczek, innym razem na cyrkową kreację jak z Felliniego. (...)
Przy ekranizacji książki tak kochanej przez czytelników, jak "Pinokio" Carlo Collodiego, nietrudno o rozczarowanie. Bo znają ją (albo przynajmniej którąś z jej licznych adaptacji) chyba wszyscy, ale każdy zapamiętał ją po swojemu i ma inne oczekiwania. We Włoszech opowieść o niesfornym drewnianym pajacyku stała się wręcz częścią narodowego DNA, a przy okazji jednym z ulubionych suwenirów wywożonych z kraju przez turystów. Dlatego tak wielkim sukcesem jest to, że podjęta przez Matteo Garronego próba zmierzania się z powieścią, została przez Włochów zaakceptowana. "Pinocchio" wszedł tam do kin jeszcze przed międzynarodową premierą na Berlinale i od świąt Bożego Narodzenia, tylko na własnym podwórku, zarobił 15 milionów euro.

Czy podobnie będzie na innych rynkach? Reżyser na pewno na to liczy, bo pracuje właśnie nad angielskim dubbingiem. Powinien się spieszyć, bo nową, animowaną wersję opowieści o chłopcu z drewna kończy także Guillermo del Toro. Garrone stworzył film aktorski i trzymał się – inaczej niż najbardziej utrwalona w masowej wyobraźni wersja Disneya z 1940 roku – blisko litery powieści. Nie tylko zresztą litery, ale i kreski: kostiumy i scenografia inspirowane były rysunkami Enrico Mazzantiego, ilustratora pierwszego wydania książki z 1883 roku. W historii struganej pacynki, która nie chce się uczyć, za to bardzo chciałaby być człowiekiem, reżyser zrezygnował wprawdzie z kilku wątków, podkreślił za to zawsze ważny w jego filmach kontekst społeczny. W "Gomorze" czy "Reality" tworzyły go pieczołowicie oddane realia rodzinnego Neapolu, tym razem jesteśmy na wzgórzach Toskanii.

Pod koniec XIX wieku wciąż panują tu stosunki feudalne. Ubodzy mieszkańcy nie mają co włożyć do garnka, ale szczycą się, że kurtkę noszą po pradziadku markizy – przypomnieć się może "Szczęśliwy Lazzaro". Jednym z lokalnych nędzników jest stolarz Dżepetto (Roberto Benigni) – prosty, poczciwy, ale i dumny. Nie prosi nikogo o jałmużnę, na utrzymanie chce uczciwie zapracować. Film rozpoczyna scena, w której wchodzi do gospody i sprawdza stan drewnianych mebli – właściciel dobrze wie, że nie są zepsute, podaje mimo to cieśli miskę ciepłej strawy. Dalszy ciąg tej historii dobrze znamy: Dżepetto organizuje (znów za friko, bo i skąd pieniądze?) kawał pieńka, z którego struga sobie pajacyka. Nie będzie od tego bogatszy, ale może trochę mniej samotny.

Burattino ożywa i od razu bierze nogi za pas. Nie będzie łatwym dzieckiem, przeżyje za to masę przygód – często przerażających. I, jak przystało na baśń, wyciągnąć będzie miał z nich kilka lekcji, choć uczniem też będzie raczej opornym. Już w opartym na neapolitańskich podaniach "Pentameronie" Garrone udowodnił, że czuje poetykę baśni, że potrafi wydobyć z niej i okrucieństwo, i cudowność. Wtedy sięgnął po światowe gwiazdy, tym razem zdecydował się na obsadę włoską – jedynie w Niebieską Wróżkę wciela się znana z ról u Francois Ozona francuska piękność Marine Vacth. Największą sensacją jest tu jednak Benigni, który po własnej, nieudanej wersji "Pinokia" sprzed 18 lat, przyjął rolę, do której pasuje dużo lepiej niż do tytułowej. Pozwolił się też reżyserować, co aktorom z takim temperamentem często przychodzi z trudem. Tu dał się poskromić, dzięki czemu widzimy w nim nie charakterystycznego krzykacza, a prostego Dżepetta. Jego rola rymuje się przy tym z tą stworzoną w "Życie jest piękne". Benigni znów jest ojcem próbującym chronić swoje dziecko – nie jednak przed wojną, ale przed skłonnością "synka" do ładowania się w tarapaty.

Kłopoty imają się chłopca nie tylko ze względu na jego krnąbrność (ucieczki ze szkoły) czy naiwność (zawierza fałszywym przyjaciołom), ale też na jego inność. Garrone zostawia pole, aby jego aż nazbyt widoczną odrębność interpretować w kluczu rasowym czy klasowym. Grającego Pinokia ośmioletniego Federico Ielapiego, którego skóra ma tu fakturę drewna, przed każdym dniem zdjęciowym malowano przez 3 godziny. Cudów tych dokonywał mistrz charakteryzacji Mark Caulier – dwukrotny laureat Oscara ("Żelazna dama", "Grand Budapest Hotel"), ostatnio pracujący przy "Suspirii". W tworzeniu ekranowej fantazji film stara się więc być bardzo "rzemieślniczy". Czasem jednak to rzeźbienie dłutem zastępuje CGI, jak w scenie wydłużania się nosa, który – co może zdziwić fanów wersji disnejowskiej – rośnie bohaterowi tylko raz.

Budując ten świat, reżyser wielokrotnie staje w trudnym do zrozumienia rozkroku. Niekiedy stawia na ciężki realizm w obrazowaniu mizerii toskańskich wioseczek, innym razem na cyrkową kreację jak z Felliniego. Weźmy zwierzęta: czasem są prawdziwe, kiedy indziej – jak w przypadku wieloryba – ostentacyjnie sztuczne, przez co raczej śmieszne niż straszne. Inne jeszcze, jak Ślimak, Wilk czy Lis (Massimo Ceccherini, który także był współautorem scenariusza) – antropomorfizowane. Ten brak konsekwencji zbija z tropu i sprawia, że zamiast śledzić opowieść, zastanawiamy się, jak to czy tamto zostało zrobione lub zagrane. Przez to – i mam tak z każdym filmem Garrone – choć doceniam maestrię, nie wchodzę w jego świat kompletnie.
1 10
Moja ocena:
7
Filmoznawca, dziennikarz, krytyk filmowy. Publikuje m.in. w "Filmie", "Ekranach", "Kwartalniku Filmowym". Redaktor programu "Flaneur kulturalny" dla Dwutygodnik.com, współautor tomów "Cóż wiesz o... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones