Recenzja filmu

Take This Waltz (2011)
Sarah Polley
Michelle Williams
Seth Rogen

Każda miłość zardzewieje

"Take this Waltz" nie jest wiadrem cierpienia wylanym na głowę widza. Ogląda się go świetnie i z dużą przyjemnością. To opowieść oparta na melancholii.
Sarah Polley nie idzie na łatwiznę. Jako aktorka zdobyła mocną pozycję bardzo wcześnie, co pozwoliło jej na swobodne i świadome dobieranie kolejnych ról, ale szybko okazało się, że to dla niej za mało, wzięła się więc za pisanie scenariuszy i reżyserię. Jej pierwsze filmy trudno nazwać bezpiecznymi wprawkami – można sobie wyobrazić wiele łatwiejszych tematów niż te, które bierze na warsztat. "Take this Waltz", podobnie jak poprzedni film, opowiada o końcu miłości. Tam winnego można było jednak wskazać palcem i terminem medycznym, przeciwnikiem starzejących się bohaterów "Daleko od niej" był bowiem czas i Alzheimer. Para z najnowszego filmu jest młoda i zdrowa. Koniec ich miłości jest ściśle związany z początkiem innego uczucia, ale nie jest napędzany dramatycznymi wydarzeniami – przychodzi powoli, samoczynnie, nieubłaganie, jak korozja.

Jedynym ułatwieniem dla Polley było obsadzenie aktorów, którzy wnoszą do opowieści swój ekranowy wizerunek. Film oddycha w rytmie młodego amerykańskiego kina niezależnego. Bohaterowie funkcjonują w dziecięcej fantazji na temat dorosłości, która jest w tym nurcie bardzo popularna – prowadzą ciche życie na przedmieściu, trochę poza światem, poskładane z małych przyjemności, niezbyt ciężkich obowiązków i cichych rewolucji. Michelle Williams po raz kolejny kreuje postać dziecięco wrażliwą, która poczucie bezpieczeństwa znajduje w rytuałach i ciepłym, przytulnym domu, gdzie mieszka razem z mężem granym przez Setha Rogena – gwiazdę amerykańskiej komedii ostatnich kilku lat. Oboje pracują w swojej przystani i w swoim rytmie – ona pisze zlecone teksty, on eksperymentuje w kuchni i pisze książkę na temat kurczaka podanego na pięć miliardów sposobów. W krótkiej służbowej podróży Margot poznaje Daniela, którego obecność dziwnie ją niepokoi. Po powrocie w domu ciągle jest przytulnie i ładnie pachnie drobiem, ale Margot, wbrew swojej woli, zaczyna mieć ochotę na zupełnie inne mięsko.

W "Take this Waltz" nie chodzi o to, "kto, kogo i z kim?". Tematem filmu nie są zwyczajowe miłosne intrygi i perypetie prowadzące do wykoncypowanego rozwiązania. Wszystko dzieje się w zasadzie w jednej sekundzie. Iskrą, od której wszystko się zaczyna, nie jest fizyczne zbliżenie, ale nieoczekiwana bliskość, do jakiej dochodzi między nieznajomymi, a która dla obojga jest ogromnym balastem. Chwilę potem, zanim dojdzie do seksu, pocałunku, dotyku – jest już po wszystkim. Bohaterowie krążą wokół siebie, badają to, co im się przydarzyło i ciekawie przyglądają się uczuciu, które między nimi wyrosło, jakby było małym zwierzątkiem, niezależnym od ich woli i chęci.

W początku tej miłości – nowej i błyszczącej – wyraźnie odbija się koniec innej. Dlatego moment zakochania, który powinien być ekstatyczny, jest chwilą rozczarowania. Miłością, ale także sobą i życiem. Można wszystko poukładać tak, by żyć w zgodzie ze sobą, ale nie gwarantuje to wolności od cierpienia i krzywdzenia. Nie ma bezwzględnego szczęścia i wyborów obiektywnie dobrych. Piękne zamienia się w brzydkie, nowe zamienia się w stare, na pięć gramów spełnienia przypada kilo niespełnienia. Rdzewienie miłości staje się symbolem przemijania w ogóle – nieuchronnego chromienia ciała, gaśnięcia emocji. Skrzydła, których dodaje, są potrzebne, by udźwignąć ciężar egzystencjalnego rozczarowania.

Polley wie, że rozczarowanie to mało, a jednocześnie zdaje sobie sprawę, że nie może zaofiarować żadnego kojącego rozwiązania fabularnego. Szuka więc jakiejś puenty, momentu o szczególnej sile, który stanowiłby idealne zamknięcie historii – i oczywiście nie znajduje go. Przez to wydaje się, że opowieść trwa odrobinę za długo, ale to wrażenie skutecznie rekompensuje jej nastrój i aktorstwo. To kolejny film, do którego niesamowita Michelle Williams przenosi swoją dyżurną postać (oczywistym skojarzeniem jest "Blue Valentine"), ale bogactwo, które wnosi, nie pozwala myśleć o jej występie w kategoriach powtórki. Williams znowu staje się współautorką filmu, który zawdzięcza jej grze wszystko, co najlepsze. "Take this Waltz" nie jest jednak wiadrem cierpienia wylanym na głowę widza. Ogląda się go świetnie i z dużą przyjemnością. To opowieść oparta na melancholii, wyrwanej prosto z cytowanej w tytule piosenki Cohena. Pełna tęsknoty za młodością, która jeszcze nie zgasła, za miłością, która wciąż trwa. Za tym, co się kończy, za tym, co się zaczyna, i za tym, co nie ma szansy się wydarzyć.
1 10
Moja ocena:
8
Rocznik '82. Urodzony w Grudziądzu. Nie odnalazł się jako elektronik, zagubił jako filmoznawca (poznański UAM). Jako wolny strzelec współpracuje lub współpracował z różnymi redakcjami, z czego... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Oh, I want you, I want you, I want you…" to słowa piosenki Leonarda Cohena, które towarzyszą filmowi.... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones