Najchętniej nie pisałbym nic o filmie Jima Jarmuscha "Truposze nie umierają". Nie wydaje mi się, abym napisał coś wartego przeczytania. Nie wydaje mi się, aby ktokolwiek na świecie napisał coś
Najchętniej nie pisałbym nic o filmie Jima Jarmuscha"Truposze nie umierają". Nie wydaje mi się, abym napisał coś wartego przeczytania. Nie wydaje mi się, aby ktokolwiek na świecie napisał coś wartego przeczytania o tym filmie. Jest on bowiem tak oczywisty, że każdy widz, który świadomie wejdzie na salę kinową, by zobaczyć najnowsze dzieło Jarmuscha wszystko w nim zrozumie, wszystko w nim dostrzeże, wszystko w nim doceni.
I choć teoretycznie ten film niczego nowego do świata nie dodaje, to jednak jest tak napisany, że znowu jest inny od innych i będzie punktem odniesienia dla fanatyków filmu.
Pierwsze filmy Jarmuscha opowiadały o ludziach z boku społeczeństwa. O tych, którzy się w nim nie mieścili, nie pasowali do niego, przegrywali w wyścigu szczurów lub w ogóle w nim nie startowali. Nieudacznicy, frajerzy, dzbany i wazony z powkładanymi do środka ślicznymi kwiatami — namiastkami życia, pamiątkami po żywym pięknie. Ulotnym jak temat z jam session, nieistotnym jak życie człowieka Nikt.
Z czasem to grono outsiderów powiększało się o przedstawicieli klas społecznych pozornie spełnionych żyjących z zagwarantowanym sukcesem.
Wciąż jednak społeczeństwo samo w sobie pozostawało nietknięte.
Wynoszone na ołtarze były wartości lub antywartości tych odrzutków. Stawiane na piedestale mikronałogi, nawyki, codzienne zwyczaje i czynności. Marnotrawienie czasu pokazywane było jako najlepsze z możliwych tego czasu wykorzystanie. Ale wciąż jednak świat Jarmuscha był rzeczywistością alternatywną wobec istniejącego paradygmatu i schematu życia w pierwszym świecie w XX i XXI wieku.
To świat niezależny, czyli taki, na którym nikomu nie zależy.
Od czasu do czasu kręcił Jarmusch filmy o ważnych sprawach. O sprawach najważniejszych. O dużych wyrazach. Miłość. Sztuka. Umieranie. Wiersze. Kawa. I papierosy.
Ale dopiero teraz, w filmie o znamiennym w tym kontekście tytule "Truposze nie umierają", powiedział wprost: jeśli chodzi o nie-życie, to nie żyją ci, którym wydaje się, że żyją, a żyją ci, którzy wybrali nie-życie.
Powiedział to wprost. Zakwestionował sens istnienia społeczeństwa takiego, jakie znamy, takiego, w jakim żyjemy. I zrobił to w sposób najzabawniejszy, jaki można sobie wyobrazić przy takim geście. W postaci przeuroczej opowiastki, w której można złamać wszystkie zasady konstrukcyjne, scenariuszowe, w której można, a nawet trzeba, pośmiać się przede wszystkim z siebie, bo śmianie się z innych jest proste i pochodzi ze świata, od którego chcemy się odciąć.
"Truposze nie umierają" to jeden wielki auto-roast Jarmuscha, w którym biorą udział prawie wszyscy najważniejsi z jego życia twórczego. To popis scenariuszowy i aktorski. To istota przyjemności i definicja tejże. To wizyta w gotyckiej katedrze człowieka, który umie ją czytać i nie jest mu obca ikonografia, która do niego mówi. Wizyta prosta, ale zabawna.
A może to wizyta w wesołym miasteczku nastrajająca do najpoważniejszej decyzji o odebraniu sobie życia?
Jest coś jarmarcznego i kuglarskiego w tym filmie, ale z nutą mocnej dekadencji i poważnego oskarżenia bez żadnej nadziei na happy end.
To wszystko skończy się źle.
Czy można powiedzieć to bardziej wprost niż powiedzieć wprost i powtórzyć dla pewności kilka(naście) razy?
Straszny jest świat, w którym trzeba się uciekać do takich zabiegów perswazyjnych.