Za nami piąty dzień największego w Polsce festiwalu poświęconego filmom dokumentalnym Planete Doc Review. Poniżej możecie sprawdzić, co też wczoraj ciekawego można było obejrzeć i na co warto wybrać się w nadchodzących dniach. Więcej informacji na temat festiwalu znajdziecie TUTAJ. Ekologiczni piraci Jeśli widzieliście
"Zatokę delfinów", powinniście też wybrać się na
"Walkę na końcu świata", i to co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, oba filmy poruszają tę samą tematykę i stanowią dla siebie doskonałe uzupełnienie. Po drugie, da Wam to pojęcie o różnicy pomiędzy prawdziwym filmem dokumentalny a kinowym odpowiednikiem reality show.
"Walka na końcu świata" jest właśnie takim reality show. To wideo-pamiętnik, w którym zarejestrowano 50 dni z życia załóg dwóch statków organizacji Sea Shepherd walczącej z wielorybnikami. Oglądamy nudną codzienność, harówkę i zmiany pogody. Widzimy, jak się bawią i jak cierpią. Jesteśmy też świadkami ich determinacji, kiedy stają oko w oko ze statkiem wielorybniczym oraz paradoksów, od których aż roi się na morzu. Wszystko jest sprawnie zmontowane i ogląda się naprawdę bardzo przyjemnie. Ale z drugiej strony filmowej sztuki jest w tym niewiele. Nie ma żadnego pomysłu na narrację, żadnego zewnętrznego kontekstu. Tak kręci się wesela i pierwsze komunie. Jedyna różnica leży w tym, że
"Walka..." będzie rozrywką nie tylko dla najbardziej zainteresowanych. (MP)
Wyznania ocalałych "Boski akt" mógł, a wręcz powinien być znakomitym dokumentem, który ogląda się z zapartym tchem. Już sam temat zdawał się to gwarantować – wyznania tych, którzy przeżyli uderzenie pioruna. Jest to tak niezwykłe wydarzenie, że można byłoby się spodziewać, iż każdy będzie w stanie zrealizować doskonały film dokumentalny.
Niestety,
Jennifer Baichwal udała się sztuka niemożliwa i położyła temat na przebój. Głównym grzechem reżyserki jest brak pomysłu na to, co chce swoim filmem przekazać.
Baichwal zachowuje się jak niepewna siebie maturzystka, której wydaje się, że jeśli na egzaminie napisze wszystko, co wie, niezależnie od tematu, to dostanie lepszą ocenę. I tak w
"Boskim akcie" znalazło się wszystko o kultu boga piorunów przez chrześcijański mistycyzm, new-age'owe terapie po ateistyczna gloryfikację przypadku. Niestety nie składa się to w spójną całość, przez co zamiast intrygować, po prostu męczy. (MP)
Indoktrynacja w praktyce "Izrael sp. z o.o." to obraz niezwykłego PR-owego przedsięwzięcia zwanego "Israel Experience". Jest to program, dzięki któremu Żydzi z całego świata przyjeżdżają na miesiąc do Izraela. Na miejscu bawią się, podróżują, zwiedzają, mają nawet okazję zakosztować wojskowego życia, a przy okazji poznają historię Izraela i syjonistyczny punkty widzenia na konflikt z Arabami. Cel tego wszystkiego jest prosty: uczynić z młodych uczestników projektu ambasadorów Izraela na całym świecie, misjonarzy, którzy krzewić będą pozytywny obraz Państwa Żydowskiego. Skuteczność tego programu ocenić możemy obserwując trójkę bohaterów dokumentu.
Bardzo łatwo można byłoby zinterpretować film, używając rasistowskiego klucza: oto Żydzi znów próbują namieszać w głowach ludziom na świecie. Byłaby to jednak interpretacja zbytnio uproszczona i uprzedzona. O wiele ciekawiej jest podejść do dokumentu z szerszej perspektywy i zobaczyć w nim studium indoktrynacji. Jest to zjawisko uniwersalne i obecne w każdej kulturze, pod każdą szerokością geograficzną. Jej najbardziej skrajnymi przykładami są sekty wszelkiego rodzaju.
"Izrael sp. z o.o." jak mało który dokument przybliża mechanizm wpływania na przekonania. Widzimy, jak historie są personalizowane – nigdy nie mówi się o ogóle, ale o konkretnej osobie z imienia i nazwiska. Granie na emocjach poprzez wzbudzenie współczucia i zrozumienia, które gwarantuje nieobecność postawy krytycznej. Stosowanie na przemian zabawy i dyscypliny, nagradzania i karania. Wykorzystywanie wysiłku fizycznego oraz zachwytu nowością. Wszystko to razem tworzy całą sieć pozytywnych wzmocnień, w którą wplecione zostają myśli, jakie mają zostać zaszczepione w młodych i chłonnych jak gąbka umysłach.
Film warty obejrzenia i przemyślenia. (MP)
Animacyjny zawrót głowy Po raz kolejny na festiwalu Planete Doc Review znalazł się sekcja animacji. Z jednej strony to dobrze, bo film animowany nie familijny czy w wersji japońskiej jest rzadkością w normalnej dystrybucji. Z drugiej jednak strony, oglądając wybór przygotowany przez organizatorów, zastanawiałem się, co też filmy te robią na festiwalu poświęconym dokumentom. Większość z animacji nie miała z filmem dokumentalnym nic innego. Spośród kilku tytułów tylko jeden –
"Chris" – był bezpośrednio związany z tematem przewodnim imprezy.
Niezależnie od powodów, dla których animacje znalazły się na Planete Doc Review, trzeba jednak przyznać, że wybór został bardzo dobrze dokonany. Mamy możliwość zapoznania się z różnymi technikami realizacyjnymi. Do tego dochodzi bardzo bogata wyobraźnia twórców, dzięki której zobaczyć możemy i historie zabawne (jak
"Uciekający pociąg") i liryczne (jak
"Urs"). Jeśli zatem animacja kojarzy wam się głównie z produkcjami z wielkich wytwórni, warto wybrać się na któryś z bloków, by poznać inne jej oblicze. (MP)
Zamów dziecko przez Internet Co powinien zrobić współczesny człowiek, aby sprawić sobie dziecko? Iść do łóżka z przedstawicielem przeciwnej płci? To też. Dokument
"Google Baby" pokazuje, że aby stać się dzisiaj rodzicem, wystarczy mieć odpowiednią kwotę na koncie bankowym oraz dostęp do Internetu. Dziewięć miesięcy później w bombajskiej klinice z brzucha jakiejś biednej Hinduski lekarze wyciągają słodkiego, zdrowego bobasa, który ma nasze geny. Voila!
Twórcy filmu są nieco tendencyjni w przedstawianiu opisanego powyżej procederu. Pokazują, że dzieci przez Internet najchętniej zamawiają pary gejowskie oraz kobiety w wieku emerytalnym. W "cywilizowanych" krajach przyznawanie prawa do macierzyństwa takim osobom budzi olbrzymie kontrowersje. Gdyby jednak reżyserka Zippi Brand Frank uczyniła bohaterami
"Google Baby" sympatyczne heteroseksualne małżeństwo, opinia publiczna byłaby z pewnością bardziej wyrozumiała.
Krytyka filmowców wydaje mi się jednak nie na miejscu, gdyż poruszony przez nich problem jest zbyt poważny. Czy z dziecka można uczynić produkt, taki jak książki czy płyty DVD, które zamawiamy w internetowych sklepach? Ile warto jest w takim razie człowieczeństwo? Oto pytania, z jakimi powinni zmierzyć się nie tylko etycy czy filozofowie, ale także politycy. (ŁM)
Film, którego nie było Henri-Georges Clouzot, twórca takich klasyków kina jak
"Widmo" i
"Cena strachu", postanowił w połowie lat 60. nakręcić film, jakiego nikt dotąd nie widział. Mniejsza o jego mało oryginalną fabułę (mąż podejrzewa żonę o cudzołóstwo). Reżyserowi chodziło przede wszystkim o zastosowanie rewolucyjnych rozwiązań technologicznych, które na długie lata wyznaczyłyby standardy realizacji. Jednak kilkanaście miesięcy później produkcja
"Inferno" została zawieszona, zaś
Clouzot trafił do szpitala z podejrzeniem zawału serca. Film nigdy nie został ukończony.
Po blisko pół wieku dwójka dokumentalistów podjęła się zrekonstruowania
"Inferno" na podstawie jego scenariusza oraz nakręconych wcześniej materiałów. Przy okazji realizatorzy postanowili dowiedzieć się, dlaczego opus magnum
Clouzot nie doszło do skutku. Zrealizowany z wielką starannością francuski dokument to przede wszystkim opowieść o geniuszu niemogącym pogodzić się z ograniczeniami, jakie narzuca mu technika oraz własny talent.
Propozycja nie tylko dla historyków kina. (ŁM)
Wielka "Operetka" Uważam, że żadne modne i efekciarskie zabiegi – prowokacje, wprowadzanie elementów fikcji czy manipulacje a la
Michael Moore – nie są w stanie wywrzeć na widzu takiego wrażenia jak bohater, którego reżyser przekonał do siebie. Bohater, który oddaje człowiekowi za kamerą swoją wewnętrzną prawdę. To właśnie ma miejsce w
"Każdej małej rzeczy" Nicolasa Philiberta. Podchodząc do tego filmu ze szkiełkiem naukowca, rozkładając go na elementy składowe, chyba nie znajdziemy wiele, co mogłoby go uczynić wyjątkowym: to "zwykła" obserwacja życia codziennego i przygotowań do wystawienia sztuki. Rzecz toczy się w szpitalu psychiatrycznym La Borde, którego metody leczenia są wyjątkowo przyjazne dla pacjentów.
Philibertowi udaje się uzyskać coś kompletnie niezwykłego: z każdego kadru, z każdej wypowiedzi bohaterów bije ogromna autentyczność. Niektórzy, pogrążeni w apatii i wygłaszający absurdalne kwestie, nie wykazują dużego związku z rzeczywistością. Jednak większości udaje się wyjść poza swoje lęki, ograniczenia i uczestniczą w życiu grupy, starają się jak najlepiej przygotować do przygotowywanego przedstawienia teatralnego. To przedstawienie to "Operetka" Witolda Gombrowicza. I wcale nie w zachowawczej, szkolnej interpretacji, jak moglibyśmy się spodziewać. Pacjenci i ich opiekunowie wygrywają dwuznaczności i "wariackość" sztuki Gombrowicza. Zarówno ze sceny, jak i spoza niej pada w
"Każdej małej rzeczy" wiele fenomenalnych kwestii. Najmocniej wypadła dla mnie ta, wygłoszona przez patrzącego się na nas przenikliwie chorego: - W "Operetce" najbardziej podoba mi się trzeci akt. Teksty są takie wariackie, co mnie bardzo pociesza.(MG)
Daleko od miasta "Tu daleko od miasta i żadna diablica nie przejdzie" – mówi jeden z rdzennych mieszkańców wsi Nowica w Beskidzie Niskim. Pewnie, a niby jak ma przejść? Jeszcze do niedawna we wsi nie było drogi, za sklep służy przyjeżdżający co jakiś czas samochód z zaopatrzeniem. Teraz i tak jest dobrze, bo mieszkańcy mają elektryczność... Obecnie, ta wieś na końcu świata jest domem zupełnie niezwykłej społeczności – tutejszych, czyli Łemków oraz przybyszów, miastowych, którzy zabawili dłużej – muzyków, awangardowych artystów, wszystkich gotowych podjąć wyzwanie związane z wcale nie łatwym życiem na prawdziwym uboczu. Razem mamy 40 domów, 10 religii, szkołę, prężnie działające stowarzyszenie oraz festiwal. Nieźle, jak na wioskę z końca świata.
Film, którego porządek wyznacza rytm natury i cztery pory roku, czytelnie prezentuje historię i współczesność Nowicy, lecz unika natrętnej dydaktyki i słodzenia.
Film jest subtelnie uroczy i zabawny. Niejako na marginesie ciekawego portretu pewnej społeczności, mamy tu też fantastyczny przykład na poparcie tezy, że kulejące w dużych miastach samorządność i aktywność, całkiem dobrze sprawdzić się mogą na prowincji, w warunkach zróżnicowania wydawałoby się nie pogodzenia. Realizatorzy, sięgając po wypowiedzi najstarszych mieszkańców, wiążą sprytnie współczesność z czasem sprzed wojny, następnie wysiedleniami w ramach akcji "Wisła" oraz dramatycznymi powrotami z "Zachodu". Porządek współczesny wyznaczają mieszane polsko-łemkowskie rodziny oraz "nowi", z których niektórzy zawitali do Nowicy po roku 2000. Nowa społeczność wydaje się wpisywać swoją wielobarwnością w kontekst przeszłości, próbuje ocalić pozostałości dawnej tradycji, lecz Nowica to nie skansen, ani nie raj na ziemi... Jeśli ktoś chciałby zobaczyć, jak to jest na końcu świata – już niedługo wakacje. Ja, gdybym mogła, pojechałabym do Nowicy jeszcze dziś. (MB)