Relacja

30. WFF: Pisarka, rodzina i Yakuza

autor: , , /
https://www.filmweb.pl/article/30.+WFF%3A+Pisarka%2C+rodzina+i+Yakuza-107892
To już ostatni dzień, by nadrobić zaległości na trwającym w stolicy 30. Warszawskim Festiwalu Filmowym. Na zakończenie recenzujemy dla Was trzy filmy: dokument "W sprawie Susan Sontag", chorwacki film "Takie są zasady" i szaloną akcję Takashiego Miike "Mogura no uta - sennyû sôsakan: Reiji".

***

Notatki o Susan Sontag (rec. filmu "W sprawie Susan Sontag")

Jeśli Kevin Costner u szczytu sławy mówi, że cię nie lubi, a Susan Sarandon raczy się z nim nie zgodzić, coś jest na rzeczy. Kiedy kłótnia dwóch gwiazd kina o czyjeś nazwisko użyta jest do scharakteryzowania granych przez nie postaci, znaczy to, że owo nazwisko musi być co najmniej rozpoznawalne. Romantyczna komedia sportowa (mowa o filmie "Byki z Durham") nie apeluje przecież do jakiejś niszowej widowni. Wręcz przeciwnie: w cenie jest tu przejrzystość przekazu. Twórcy puszczają oko do widza i zależy im na tym, by widz zauważył i zrozumiał to mrugnięcie. Może bycie puentą dowcipu w hollywoodzkim przeboju nie jest dowodem uznania, na jaki liczyłaby Susan Sontag. Z pewnością jednak pokazuje to, że pisarka – przez całe życie drżąca ze strachu, czy zasłuży na miejsce w panteonie Wielkich Ludzi – odcisnęła swoje piętno.



W dokumencie "W sprawie Susan Sontag" reżyserka Nancy Kates znajduje zresztą więcej podobnych dowodów na szeroki zasięg oddziaływania swojej bohaterki. Obok fragmentów "Byków z Durham" mamy więc i scenę z… "Gremlinów 2". Jeden z tytułowych stworów, w okularach na nosie i posługując się elokwentnymi słowy, wymienia w telewizyjnym talk show największe osiągnięciami ludzkiej cywilizacji. Obok konwencji genewskich oraz muzyki kameralnej jest na jego liście miejsce i dla Sontag. To oczywiście żart, ale – znowu – znaczący. Jeśli wie o tobie popkultura, wiedzą wszyscy. A kojarzona ze snobizmem, elitaryzmem, pretensjami pisarka to zresztą nie tylko wielka literatura czy awangardowe kino, tak zwana "kultura wysoka". W polu jej zainteresowań był przecież również kamp oraz filmy science fiction klasy B – obu tym fascynacjom dała wyraz w pamiętnych tekstach.  

Film Nancy Kates ma tę zaletę, że podchodzi do postaci Sontag całościowo. Przede wszystkim jest to więc – oczywiście – sprawozdanie biograficzne. Poznajemy życie pisarki od lat najmłodszych, poprzez kolejne życiowe perypetie aż do śmierci. Głowy jej przyjaciół i krewnych gadają do kamery, opowiadając nam o tym, jaka była i co kierowało nią w jej wyborach. Przeglądowi przez kolejne etapy kariery wtóruje przegląd przez kolejnych partnerów i partnerki. Kates nie poprzestaje jednak tylko na wyliczance faktów z życia bohaterki. Bierze pod lupę również jej teksty, przemykając przez najważniejsze wyjątki z pisarskiej kariery autorki. Dostarcza tym samym rodzaj… bryka z Sontag. Słynna puenta eseju "O interpretacji" mówiąca o potrzebie "erotyki, a nie hermeneutyki sztuki" zostaje więc odpowiednio wytłuszczona. W końcu to "ważny cytat". "Notatki o kampie" zostają z kolei zamienione w… teledysk, w którym migają nam między innymi Batman, Frank Sinatra i Marilyn Monroe.

Całą recenzję Jakuba Popieleckiego można przeczytać TUTAJ.


Muminki w krainie biurokracji (rec. filmu "Takie są zasady")

Chorwacki film "Takie są zasady" przypomina nieco młode kino rumuńskie, które przebojem brało niedawno serca i umysły. Pozostajemy tu blisko nieefektownego, codziennego życia, problemów tak zwanych "zwykłych ludzi", stając raczej po ich stronie, a nie ogólnie rozumianego "systemu". Tragedia wydobywana jest z tego, co najzwyklejsze i najmniej efektowne i przy użyciu wyłącznie realistycznych narzędzi. Podstawową różnicą jest temperatura. O ile u młodych Rumunów kluczowe jest napięcie, nerwowość i niepokój, chorwacki film – podobnie jak jego bohaterowie – stawia na spokój i rozwagę. Na statyczną, a nie prowadzoną z ręki kamerę. Na podążanie za regułami zamiast silnego dramatycznego wyboru. Wbrew zasadom dramaturgii bohaterowie są ludźmi niezdolnymi do uczestniczenia w konflikcie.



Ognjen Sviličić składa wizytę w domu zgodnego małżeństwa w średnim wieku. Są absolutnym wcieleniem przeciętności. On prowadzi miejski autobus, ona dom, a ich wspólne życie opiera się głównie na wspólnych posiłkach, oglądaniu telewizji i dyskretnym podglądaniu dorastającego syna. Nastolatek coraz bardziej niechętnie dzieli się z nimi swoim życiem – zamknięty się w pokoju, kryje swoje drobne (także przeciętne) tajemnice, buduje coraz większy dystans. Nie buntuje się jednak przeciwko starym, bo ciężko pokłócić się z kimś tak zgodnym, ustępliwym  i wpatrzonym w niego jak w obrazek. Nie są szczególnie uciążliwi nawet wtedy, gdy wraca do domu nad ranem, sponiewierany i posiniaczony. Martwią się, załamują ręce, zadają przepisowe pytania, karmią i wysyłają na oględziny do szpitala, ale z bólem serca godzą się na swoją rolę. Pokora, zamiast ukojenia, będzie jednak przynosić im kolejne rozczarowania. Gdy nastolatek straci przytomność podczas kąpieli i trafi do szpitala, zaczną się kolejne bezproduktywne zmagania z biurokratyczną maszyną (szpitalną, policyjną...), a wszystkie zasady, jakich będą się trzymać w ciężkich momentach, jedna po drugiej, przynosić będą jedynie zawód.

To film tak prosty jak jego bohaterowie – trik polega na tym, że przeciwko całej tej grzecznej prostocie i przyzwoitej grzeczności buntuje się przyzwoitość widza. Wszystko po to, by pokazać, na jak kruchych podstawach zbudowane jest życie społeczne, do którego przysposabiani jesteśmy od dzieciństwa. Jak śmieszne są zasady, które mają nam zagwarantować zdrowe, bezpieczne i moralne życie. "Takie są zasady" kojarzy się pod tym względem z "A gdy zawieje wiatr" – komiksem Raymonda Briggsa i filmem animowanym, który powstał na jego podstawie. Główni bohaterowie to para podręcznikowych "zwyczajniaków", muminków – niemal groteskowych w swojej naiwnej ufności i poczciwości. Para staruszków z historyjki Briggsa podążą za emitowanymi poprzez radio poradami rządu, pouczającego obywateli, jak przetrwać atak nuklearny. Budują więc schron ze stołu i namaczają ręczniki wodą, a choroba popromienna pożera ich wątłe ciałka, drwiąc z tych żałosnych zabiegów. Z pewnej perspektywy całe życie człowieka jest taką żałosną krzątaniną, odrywającą uwagę od niespokojnych myśli, która ośmiesza mocniejszy powiew wiatru.

Całą recenzję Darka Aresta można przeczytać TUTAJ.


Kret śpiewa, kret tańczy (rec. filmu "Mogura no uta - sennyû sôsakan: Reiji")

Chyba nikt nie rozumie słowa "eksces" lepiej niż Takashi Miike. Swój nowy film otwiera sekwencją rajdu po ulicach miasta z bohaterem przywiązanym do maski samochodu i "odzianym" jedynie w okrywającą genitalia gazetę. Zanim zdążymy ochłonąć, mamy poklatkową animację wprowadzającą wątek radnego-pedofila, by za chwilę trafić do japońskiego domu uciech, gdzie tytułowy Reiji, zanim podejrzany typ potraktuje go paralizatorem, zostanie zmolestowany przez biuściastą dziewczynę w bikini i policyjnej czapce. To tylko pierwsze piętnaście minut. Piętnaście ze stu trzydziestu.



Choć szalone pomysły inscenizacyjne są już domeną samego Miike, w "The Mole Song" reżyser podąża szlakami wyobraźni twórców mangi "Mogura no uta", której film jest ekranizacją. Jeden z poprzednich utworów Japończyka, świetny "Ace Attorney", był twórczą parafrazą kultowej serii gier firmy Capcom. Tutaj Miike podąża podobnym tropem - materiał źródłowy, nieco mniej dziki i frenetyczny, jest dla niego pretekstem do kolejnej jazdy bez trzymanki. Ledwie naszkicowana fabuła opowiada o nadgorliwym i pierdołowatym policjancie, który dostaje zadanie infiltracji szeregów Yakuzy. Po serii sadystycznych testów, sprawdzających jego niezłomność i gotowość do poświęceń, Reiji, kierowany w dużym stopniu imperatywem utraty dziewictwa, schodzi do podziemia z misją powstrzymania wielkiego przemytu narkotyków. Game on!

Święci patroni, czegóż tutaj nie ma! Fryzury utrwalone cementem i miauczący gangsterzy z diamentowymi zębami, rakietowe protezy nóg i motyle zaplecione z ludzkich jelit, psy szmuglujące narkotyki w plecakach i pojedynek na rajstopy i popielniczki. Wreszcie - banda śpiewających policjantów zmontowana równolegle ze sceną erotyczną. Film pędzi od jednej atrakcji do kolejnej, a Miikego bardziej niż absurdalne, fabularne wolty, interesuje sama narracja i przekładanie mangowej poetyki na język ruchomych obrazów. Nie po raz pierwszy to, co w anime jest tzw. stylem zerowym, w tradycyjnym filmie aktorskim okazuje się ciosem prosto w podbrzusze: bohaterowie zastygają w dziwacznych pozach, ich nadekspresyjne twarze wykrzywiają się w straszno-śmiesznych grymasach, zaś wypluwane jak z karabinu maszynowego słowa zlewają się w jeden jazgot. Miike wrzuca do tego kociołka kino kopane, miękką erotykę, elementy kina interwencyjnego i policyjną propagandę, a całość przyprawia garażowymi efektami specjalnymi. Słowem, dzieje się.

Całą recenzję Michała Walkiewicza możecie przeczytać TUTAJ.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones