Relacja

8. PKO OFF CAMERA: Jimi Hendrix i niebezpieczne ulice Belfastu

autor: , /
https://www.filmweb.pl/article/8.+PKO+OFF+CAMERA%3A+Jimi+Hendrix+i+niebezpieczne+ulice+Belfastu-111247
W Krakowie można zobaczyć filmową biografię słynnego gitarzysty, "Jimi: All Is By My Side", w reżyserii nagrodzonego Oscarem Johna Ridleya, oraz brytyjską produkcję "'71" z Jackiem O'Connellem i Seanem Harrisem.

Jimi bez Hendriksa ("Jimi: All Is By My Side", reż. John Ridley)

"Jimi: All Is By My Side" to film – wzorem swojego bohatera – pełen sprzeczności. Sam Hendrix jawi się tu jako migotliwa postać, zarazem charyzmatyczna i... zahukana. Z jednej strony mamy mnóstwo sztampowych chwytów rodem z podręcznika pisania gwiazdorskiego życiorysu, a z drugiej - interesujące próby przekroczenia klisz rockowej hagiografii. Przede wszystkim jednak jest to opowieść o Jimim Hendriksie... bez muzyki Jimiego Hendriksa.



Choć film zaczyna się chyba jednym z najbardziej zgranych chwytów muzycznej biografii – narracyjną ramą nerwowego wyczekiwania na gwiazdę wieczoru tuż przed bardzo ważnym koncertem – to sam koncept całości jest dużo bardziej interesujący, niż mogłoby się po takim otwarciu wydawać. Stający za kamerą John Ridley – nagrodzony Oscarem scenarzysta "Zniewolonego. 12 Years a Slave" – nie jest zainteresowany odhaczaniem standardowych punktów biografii i kręceniem bryku z Hendriksa. Twórca nie tylko nie bierze na tapetę całego życia swojego bohatera, ale zatrzymuje opowieść jeszcze zanim genialny gitarzysta zaczął odnosić prawdziwe sukcesy. Fabuła filmu zamyka się w jednym roku poprzedzającym legendarny występ muzyka na festiwalu Monterey Pop. "Jimi: All Is By My Side" nie jest zatem opowieścią o wzlotach i upadkach gwiazdy w duchu "Raya" czy "Get On Up". To raczej historia tego, jak z człowieka nieświadomego własnego talentu formuje się kulturowa ikona. W pierwszych scenach Jimi nie ma tu nawet własnej gitary ani charakterystycznego afro, ale pod koniec jest już Hendriksem, jakiego znamy – rozsadzającym scenę muzycznym fajerwerkiem.

Inna sprawa, że gubi się tu gdzieś postać samego bohatera. Ridley łaskawie odpuszcza (nam i sobie) migawki z dzieciństwa, które zazwyczaj wyjaśniają, czemu dany gwiazdor jest, jaki jest. W rezultacie Hendrix pozostaje jednak enigmą, mimo że André Benjamin (znany najlepiej jako wokalista grupy Outkast) totalnie przeistacza się w słynnego gitarzystę. Doskonale odwzorowuje jego manieryzmy, głos, wygląd. Problem w tym, że Hendrix – choć na scenie eksplodował – prywatnie był raczej wycofany, wręcz nieśmiały. Niby mamy szansę poznać go poprzez relacje z różnymi osobami: modelką Lindą Keith (Imogen Poots), która pomogła mu w wystartowaniu z karierą, kochanką Kathy Etchingham (Hayley Atwell) czy rozmaitymi postaciami ówczesnej sceny muzycznej. Tyle że w kontraście z upozowanymi na egocentryczne kreatury Erikiem Claptonem czy Keithem Richardsem Jimi jawi się po prostu jako święty idiota, niewinny i ekscentryczny, wydany na pastwę okrutnego świata i szołbiznesu. Jest niby jeszcze garść niuansów – damsko-bokserskie skłonności muzyka czy jego napięta relacja z ojcem widoczna w scenie dziwacznej rozmowy telefonicznej – ale portret Hendriksa wciąż wydaje się niepełny.

Całą recenzję Kuby Popieleckiego znajdziecie TUTAJ.

Ranne zwierzę ("'71", reż. Yann Demange)

Belfast, 1971 rok. Napięcia między katolikami i protestantami zamieszkującymi miasto oraz służbami porządkowymi – policją i wojskiem – stacjonującymi w Irlandii Północnej sięgają zenitu. Sytuacje zaogniają skłócone ze sobą brygady IRA po jednej stronie i knowania brytyjskich mieszkańców miasta po drugiej. Mało powiedzieć, że funkcjonuje tu państwo podziemne, tych państw jest, włączając agenturę inwigilującą obie grupy, co najmniej kilka. W ten kocioł wysyłani zostają młodzi brytyjscy żołnierze. Jeden z nich, Gary (Jack O’Connell), ranny podczas brutalnych ulicznych zamieszek, zmuszony jest ukrywać się w przypominającym labirynt mieście. Nie wiedząc, komu zaufać, nie mogąc znaleźć drogi do koszar, staje się zwierzyną łowną, bo wszystkie strony konfliktu, każda z innych pobudek, chcą się go pozbyć. Gęsta atmosfera polowania więzi także widza w potrzasku dreszczy i niepokoju.

Wrzenie pokazane w "71" już niebawem skończy się tzw. krwawą niedzielą 30 stycznia 1972 roku, której filmowy portret odmalował Paul Greengrass. Pełnometrażowy debiut Yanna Demange'a – urodzonego w Paryżu, a wychowanego w Londynie reżysera – pokazuje moment tuż przed tymi wydarzeniami i mocniej niż stylizowana na paradokument "Krwawa niedziela" zawierza fikcji, wykorzystując do budowania atmosfery grozy konwencję kina noir. W bezpośredni sposób odwołuje się do arcydzieła Carola Reeda "Niepotrzebni mogą odejść", w którym tragedia jednostki przybierała wymiar egzystencjalnego zwątpienia w całą ludzkość. Brytyjski klasyk z 1947 roku ukazywał gehennę wojownika IRA konającego na ulicach Belfastu; tu mamy zwykłego chłopaka z Derbyshire, w żaden sposób niezamieszanego w konflikt w Ulsterze. Tym bardziej tragiczne i absurdalne wydaje się jego osamotnienie pośród złowrogich ulic i nieprzyjaznych mu i sobie nawzajem ludzi.

"71", zakwalifikowane do konkursu głównego Berlinale 2014, nikomu humoru nie poprawi. Nie ma w nim miejsca na zabawę, jak w "Śniadaniu na Plutonie", ani na miłość, jak w "Grze pozorów" – horyzont przyjemności ogranicza wojna domowa. Modne ostatnio kostiumy z lat 70. nie służą, niczym w "American Hustle" czy "Szpiegu", przyjemności wizualnej widza, lecz maksymalnemu realizmowi. A ten ma swój ciężar. Wrażenie obcości potęguje obsadzenie aktorów o niezgranych jeszcze wizerunkach. Demange, który wcześniej pracował w reklamie i dla telewizji, postawił na twarze znane przede wszystkim z seriali: Jacka O’Connella ze "Kumpli", Seana Harrisa z "Rodziny Borgiów" czy Richarda Dormera z "Gry o tron". Spostrzec można twarze z brytyjskiej serii "The Fall", również dziejącej się w Belfaście, tyle że 40 lat później.

Resztę recenzji Adama Kura przeczytacie TUTAJ.