Festiwal jest już na półmetku, a my nadrabiamy konkursowe zaległości. Michał Walkiewicz pisze o "The Lobster" z Colinem Farrellem, Leą Seydoux i Rachel Weisz – anglojęzycznym debiucie twórcy "Kła" oraz "Alp", Giorgosa Lanthimosa. Marcin Stachowicz z kolei chwali "Syna Szawła" w reżyserii László Nemesa – największą niespodziankę tegorocznego wyścigu o Złotą Palmę. Homar na gorzko (rec. filmu
"The Lobster" w reż.
Giorgosa Lanthimosa)
Pierwszy film
Giorgosa Lanthimosa,
"Kieł", opowiadał o rozpadzie języka prowadzącym do rozpadu świata; o tym, że odrywając słowa od ich znaczenia, tworzymy nową, niebezpieczną rzeczywistość. W
"The Lobster" – anglojęzycznym debiucie Greka – ten trop powraca w zaskakującej wariacji. Spoza kadru płynie niepotrzebna, łopatologiczna narracja – krąży legenda, że została wymuszona przez zatroskanych o potencjał intelektualny widowni producentów. Ale nawet jeśli w tych plotkach jest ziarno prawdy, tym donośniej wybrzmiewa credo filmu: miłość, samotność i okrucieństwo to tylko językowe konstrukty, którym sami nadajemy znaczenie.
Podobnie jak w
"Kle" oraz
"Alpach",
Lanthimos przygląda się niemal laboratoryjnej sytuacji. Jest odcięta od cywilizacji grupa ludzi, są precyzyjnie skodyfikowane zasady i surowe kary, wreszcie – nieprzenikniony, przynoszący cierpienie świat na zewnątrz. Akcja rozgrywa się w niedalekiej przyszłości, w której samotnicy wyrzucani są na margines życia społecznego. Kto traci swoją połówkę, musi zameldować się w hotelu prowadzonym przez ekscentryczne małżeństwo. Na miejscu wybiera, w jakie zwierzę chciałby zostać zamieniony na koniec pobytu i jeśli w ciągu pięciu tygodni nie znajdzie partnera, ulega transformacji. Mieszkańcy hotelu polują na buntowników, ukrywających się w okolicznych lasach, spędzają czas na dziwacznych ćwiczeniach fizyczno-duchowych i trenują się w sztuce godowego tańca. Oczywiście jest alternatywa: życie w lesie, w którym komuna samotników-partyzantów pozwala czytać książki i spokojnie się masturbować, lecz kastruje za seks, a za flirt obcina usta. Zamienił stryjek siekierkę na kijek.
Główny bohater, David (
Colin Farrell), próbuje nadążyć za hotelową etykietą, ale na przeszkodzie stają mu emocje. Pozostawiony przez żonę, chciałby pokochać naprawdę. Jego odyseja w poszukiwaniu miłości utrzymana jest w tonacji absurdalnej tragifarsy. Ta konwencja ustanowiona zostaje już w prologu, gdy spytany przy meldunku o orientację seksualną bohater nie może "poszerzyć" swoich szans na przetrwanie i wybrać biseksualizmu.
Całą recenzję Michała Walkiewicza znajdziecie TUTAJ. Piekło naturalizmu (rec. filmu
"Syn Szawła" w reż.
László Nemesa)
Wąski, ciemny kadr – na pierwszym planie kontury drzwi formują drugą ramę. W oddali majaczą niewyraźne postaci, zaś abstrakcyjną kompozycję dopełnia unosząca się nad sceną chmura białego dymu. Jeśli przyjrzymy się zdjęciu uważniej, szybko dostrzeżemy, że drobne ludzkie figurki kluczą między stosami zwłok – to członkowie Sonderkommando z obozu Auschwitz-Birkenau palą ciała zamordowanych Żydów. Fotografia jest jednym z niewielu zachowanych wizualnych dokumentów Zagłady.
Fabularny debiut
László Nemesa – pokazywany w canneńskim Konkursie Głównym
"Syn Szawła" – świadomie odnosi się do przywołanej wyżej minimalistycznej estetyki zdjęć obozowych – ciasne kadry, kamera za plecami bohatera, operowanie światłocieniem, dynamiczny ruch. Powiedzmy to otwarcie – Węgier zdecydował się na zbudowanie realistycznego obrazu tego, co przez lata uchodziło za nieprzedstawialne. Nakręcił film bezkompromisowy i kontrowersyjny, który na pewno ożywi debatę dotyczącą sposobów (i słuszności) przedstawiania Zagłady w kinie. Nie dostajemy w
"Synu Szawła" prostej pophistorii jak w
"Liście Schindlera" czy serialu
"Holocaust". Nie ma tutaj także łatwo rozpoznawalnych klisz "dobrego Niemca" czy "bezwzględnego kapo". Węgier wybrał drastyczny naturalizm, pierwszoosobową perspektywę i strategię bolesnego "wrzucenia" widza w piekielną rzeczywistość obozu. Innymi słowy – nie poszedł na żaden kompromis, w efekcie czego jego debiut to wyjątkowo czyste, mocne kino. Jedyna wątpliwość, która pozostaje po seansie, to ta dotycząca wymiaru etycznego – czy w kontekście Holocaustu można sobie pozwolić na tak daleko idącą dosłowność?
W kinematograficznej "czystości"
"Syna Szawła" widać wpływy
Beli Tarra, u którego
Nemes w swoim czasie terminował – nie tyle w kontekście oszczędność inscenizacyjnej, bo film ma prawdziwy rozmach i wiele "epickich" momentów, co raczej wiary w obraz jako autonomiczny środek wyrazu. Obok redukcji dialogów
Nemes posłużył się podobną techniką, co
Inarritu w
"Birdmanie" – ułudą kręcenia na jednym ujęciu, bez cięć, w niesamowicie dynamicznej poetyce gry FPP. W kontraście do emocjonującego prowadzenia narracji dostajemy za to mocno minimalistyczny szkielet fabularny. Główny bohater, węgierski Żyd Szaweł, członek komanda obsługującego komory gazowe w Auschwitz-Birkenau, w trakcie pracy jest świadkiem śmierci małoletniego chłopca. W nie do końca jasnym odruchu miłosierdzia (Szaweł twierdzi, że chłopak jest jego synem) mężczyzna kradnie zwłoki i zamierza je pochować z zachowaniem wszystkich zasad obrządku żydowskiego. Do tego potrzebny jest mu jednak rabin – żeby go odnaleźć, bohater narazi życie swoje i swoich współtowarzyszy, złamie każdą możliwą obozową zasadę i przemierzy wszystkie kręgi piekła. Krótko i na temat.
Fabuła ma tu zresztą charakter pretekstu –
Nemesowi bardziej chodzi o zaprezentowanie nowej, eksperymentalnej formy filmu obozowego, bardziej otwartej i dosłownej rekonstrukcji.
Całą recenzję Marcina Stachowicza znajdziecie TUTAJ.