Relacja

Era Nowe Horyzonty finał

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Era+Nowe+Horyzonty+fina%C5%82-63510
ERA NA PIĄTKĘ

Nagrody rozdane, sale posprzątane, wspomnienia zarchiwizowane. Choć dwa najlepsze filmy festiwalu, "Złego porucznika" Wernera Herzoga oraz "Szepty na wietrze"Shahrama Alidiego, prezentowano w Panoramie, nie zawiedli się ci, którzy konsekwentnie uczęszczali na Konkurs Nowe Horyzonty. To była jego najlepsza edycja, odkąd Roman Gutek rozgościł się na wrocławskiej ziemi.



Buenos Aires, bohema, dym tytoniu. Wielka sztuka, wielkie kino, wielkie pretensje. Czerń i biel – taśmy oraz świata. Wycyzelowany formalnie, wystylizowany na utwory lat czterdziestych i pięćdziesiątych, "Tetro" Francisa Forda Coppoli jest tylko trochę lepszy niż jego "Młodość stulatka" – nieudany romans z Mirceą Eliadem. Historia trudnej relacji między przyrodnimi braćmi, potomkami wielkiego dyrygenta, przeniesiona została na poziom autotematycznej rozprawki. W swoim bombastycznym zamyśle Coppola chciał połączyć grecką tragedię, melodramat, operę, zaś ramą całości uczynić autobiografizm. Niestety, jego wyznanie wiary w potęgę – literackiej, filmowej – kreacji, ogląda się z bólem. Zwłaszcza, iż reżyser snuje ekshibicjonistyczną opowieść o krzywdzie, jaką artysta, z racji swojego powołania, wyrządza bliskim. Roszczący sobie pretensje do miana skończonego arcydzieła, "Tetro" pozostaje umiarkowanie interesującym zapisem zmagań Coppoli z własną sławą i koniecznością bezustannego "spełniania oczekiwań".  
 
Po przyznaniu nagród i seansie "Tetro" można było odetchnąć z ulgą. Tegoroczna Era pod względem artystycznym spełniła pokładane w niej nadzieje. Abstrahując od retrospektyw (m.in. Godarda, Hasa, braci Quay i Laury Mulvey), które zgodnie z przewidywaniami przyciągnęły tłumy, dostaliśmy solidną (choć słabszą niż w zeszłych latach) Panoramę i naprawdę udany Konkurs Główny. Albo Roman Gutek opanował trudną sztukę incepcji (wszak na jego festiwalu sypia się dość często), albo selekcjonerzy przestali losować filmy z kart-zdrapek. A może po prostu sezon trafił się wyjątkowo udany? To bez znaczenia, najważniejsze, że było co oglądać.



Jakiś czas temu organizatorzy porzucili pomysł, by do konkursu zapraszać gwiazdy (kiedy impreza przeniosła się do Wrocławia, o najważniejszy laur rywalizowali m.in. Tsukamoto, Moodysson, bracia Quay, Sokurow, Dumont). Rzeczona decyzja wreszcie przyniosła wymierne efekty. Nowohoryzontowa publiczność dostała to, na co zasługiwała: rewelacyjne "Shit Year" i "Paszczę wilka", bardzo dobre "Amer", "Pomiędzy dwoma światami""Kuszenie św. Tonu" i "Putty Hill" oraz zwycięską "Zwyczajną historię".  Liczby nie kłamią – to aż połowa filmów konkursowych. Nawet ascetyczna "Matka" (nagroda FIPRESCI) i "Le Quattro Volte" (Nagroda Publiczności), z którymi mi nie po drodze, były kinem formalnie i intelektualnie odważnym.  

"Krajobraz się nie zmienia. Choć wciąż się poruszam, czuję, jakbym znajdował się w tym samym miejscu" – mówi bohater "Podróżuję, bo muszę, wracam, bo cię kocham" Marcela Gomesa. We Wrocławiu coś się jednak zmienia. Tegoroczny festiwal wyszedł naprzeciw tym, którym znudziła się gra w meteorologicznego totolotka. Brak kina Warszawa (w remoncie), zmarginalizowana rola Captiolu, dominacja "Heliosa" plus dodatkowa sala NOT (sms od kolegi: "Jestem na seansie. Nazwa NOT nie jest ani metaforyczna, ani ironiczna, lecz całkiem dosłowna. Po prostu NOT, stary"). Kontrowersje wokół nowego systemu rezerwacji ucichły dość szybko i choć w praktyce gutkowy Skynet sprawdził się nieźle (w skali 11-dniowego szaleństwa incydentalne kolejki nie mają większego znaczenia), niesmak pozostał. Koniec z beztroską, z podejmowaniem decyzji w ostatniej chwili, przepływaniem z sali do sali. Co na to wychowana ponoć przez festiwal "Generacja ENH"?


   
W głowie pozostały obrazy: niesamowita, nakręcona w jednym ujęciu wspinaczka bohatera ("Pomiędzy dwoma światami"); rozbrajające wyznanie miłosne, skierowane en face do widza ("Paszcza wilka"), spektakl pożądania, rozpisany na serię kalejdoskopowych zbliżeń ("Amer"); nakręcona z niesamowitą czułością, pomimo upiornych "okoliczności przyrody" scena erotyczna ("Wkraczając w pustkę"). Jednak najintensywniejszym przeżyciem były dla mnie irackie "Szepty na wietrze" Shahrama Alidiego.



Mama Baldara poznajemy, gdy w wysłużonej ciężarówce pokonuje piaszczyste serpentyny gór Kurdystanu. Nagrywa na magnetofon wiadomości od ocalałych dla ich bliskich. Na zlecenie dowódcy partyzanckiego oddziału ma udać się do odległej wioski. Czeka tam  ciężarna żona bojownika. Baldar zgadza się nagrać pierwszy krzyk mającego przyjść na świat dziecka. Widziany oczami bohatera konflikt kurdyjsko-iracki to przede wszystkim spiętrzony absurd. Jego symboliczną reprezentacją jest rodzinna uroczystość, która – wystarczy tylko odwrócić wzrok, wyjechać na chwilę i powrócić – zmienia się w krwawą jatkę. Opowiadając o swoim kraju, debiutant (!) Alidi nie odbija się od ekstremum do ekstremum. Obcy mu jest zarówno elegijny szloch, jak i skrajnie minimalistyczna poetyka. Sprawiedliwie rozkłada akcenty (elementem humorystycznym są u niego np. blizny na twarzy przypadkowo spotkanego partyzanta), uwodzi nas zdjęciami, montażem, muzyką. Najwyraźniejszy z obrazów, który wsączył mi się pod powieki w trakcie festiwalu, przedstawia samotne drzewo.  Wydało ono owoce w postaci dziesiątek roztrajkotanych magnetofonów. Żołnierze zabierają tych, którzy ustawili odbiorniki na kurdyjskie stacje. Baldar, rozpoznany jako neutralny posłaniec, jedzie w swoją stronę. Mimo iż wierzy w kurdyjską sprawę, nie przekaże już swoim ziomkom żadnej wiadomości.