Uświadomiłam sobie, że cała trójka moich gdyńskich faworytów sprzed miesiąca ma w krwiobiegu opowieści terapeutyczne. "Kler", wyrastający z i prezentujący świadectwa skrzywdzonych. "Monument", film-rytuał, którego scenariusz w trakcie realizacji zaczął nabierać cech autobiograficznych. I w końcu "53 wojny" Ewy Bukowskiej: adaptacja/ekranizacja/wariacja na temat "Miłości z kamienia" Grażyny Jagielskiej, książki, która funkcjonuje nie tylko jako historia autobiograficzna, ale o której autorka opowiada jako ważnej części swojego leczenia. W Polsce
"Opowieść" nie była szerzej dyskutowana, zniknęła w zalewie telewizyjnych premier, chociaż za nakręceniem jej jako filmu telewizyjnego właśnie kryje się bardzo konkrentny zamysł wprowadzenia dystrybucji prosto pod domowe strzechy, poza arthouse'em. (Film miał premierę na festiwalu w Sundance, kilka miesięcy później został wyemitowany na HBO; w Stanach przez kilka tygodni właściwie nie schodził z nagłówków w działach kulturalnych, a "New Yorker" recenzował go podwójnie, jak dużą premierę kinową).
Jennifer Fox inscenizuje swoją własną historię w formie filmu fabularnego; nie są z
Dern przesadnie podobne. Rzemiosło dokumentalistki jest jednak na wierzchu, fach budowania prawdy poprzez montażowe chwyty, selekcję materiału. Pamięć, główny temat filmu, jest tu takim montażem w głowie, jakby życie było surowym nagraniem, podlegającym przez lata kolejnym tranformacjom na stole montażowym. Kiedy główna bohaterka zaczyna opowiadać o swoim pierwszym związku w latach dojrzewania, związku z dorosłym mężczyzną, dodajmy, retrospekcje podążają za pewną siebie nastolatką. Jest to dostatecznie paskudne, by nie być przygotowanym na wizualne cięcie: skonfrontowana z zawartością albumu fotograficznego, zaczyna opowiadać historię od nowa, i tym razem, w tych samych scenach, pewną siebie nastolatkę zastępuje zahukana pyzata dziewczynka (
Isabelle Nélisse). Okazuje się, że nawet tamta nastoletnia niedojrzałość była zmyśleniem, operacją na czasie, kilkuletnim przesunięciem, korektą obronną, byle przesłonić nieśmiałego i dziecięco zadurzonego dzieciaka, którego słabość, osamotnienie i zaniedbanie dorośli ludzie po prostu bezwzględnie wykorzystali. Jak wykorzystali –
Fox pokazuje niemal w detalach, kręcąc przy pomocy dorosłej dublerki scenę gwałtu na dziewczynce, zmuszając widza do patrzenia w momencie, w którym kamera zazwyczaj taktownie odwraca wzrok (obiektyw).
"Opowieść" zamazuje, albo wręcz szarpie się z granicą pomiędzy osobistym wspomnieniem a debatą publiczną w jej odsłonach mniej lub bardziej oficjalnych. Pokazuje, jak pamięć poddaje się zewnętrznym dyskursom ("to były szalone lata siedemdziesiąte!"). Jest też odpowiedzią na nieprzyjacielskie spory, w których większość z nas brała kiedyś udział; takich, w których w końcu ktoś mówi, że "dziewczyna wyglądała na osiemnaście" (chociaż miała czternaście), jakby osiemnaście to było wyjątkowo dużo. A poza tym nieprawda – rzekome osiemnastki na ogół okazują się takimi właśnie pyzatymi dziewczynkami – pokazuje
Fox ludziom, którzy w roku 2018 uparcie nie umieją użyć wyszukiwarki. Robi to wszystko na swojej własnej pamięci i swoim własnym ciele, choćby na ekranie przyjmowało ono postać
Laury Dern; bo nie o literalne podobieństwo chodzi, chodzi o pakt między reżyserką i widzem, obietnicę prawdziwości, obietnicę: to ja i moja najbardziej intymna, bolesna historia.
Takie pakty leżą, mam wrażenie, w samym sercu obecnych praktyk oglądania. Duża część mojego poletka telewizyjnego oddycha dzisiaj wariacjami autobiograficznymi, media przesiąkają kulturą wyznania. Jak ważne jest zaufanie wobec opowiadających, pokazała historia
Asii Argento: jednej z głównych postaci w oskarżeniu
Harveya Weinsteina, której zdarzyło się w międzyczasie wykorzystać seksualnie siedemnastoletniego aktora. Co ciekawe,
Asia Argento przed paronastoma laty była związana z literacką sensacją J. T. LeRoyem, młodziutkim amerykańskim pisarzem, którego powieść o dorastaniu małego chłopca wśród prostytutek, pt. "Sara", wyszła także w języku polskim. Twórczość LeRoya uchodziła, a jakże, za autobiograficzną. Rzecz w tym, że po pewnym czasie pisarz sam okazał się postacią fikcyjną: książki pisała czterdziestoletnia kobieta, a w wystąpieniach publicznych i na festiwalowych bankietach w pisarza wcielała się jej androgyniczna szwagierka. Cała historia, łącznie z relacją miłosną z
Asią Argento, była wynikiem szalonej improwizacji i nieoczekiwanym wrzuceniem w celebrycki młyn sławy. Tę przedziwną historię opowiada dokument
"Author: The JT LeRoy Story", ale szykuje się też jego fabularna wersja,
"Jeremiah Terminator LeRoy" – z nikim innym jak
Laurą Dern w roli pisarki podszywającej się piórem pod utalentowanego chłopca. Jestem bardzo ciekawa, co z tego filmu wyjdzie i wyniknie – nie dlatego, że nie warto ufać ludziom, albo że "wszyscy kłamią", ale dlatego, że pozycja wyznania i używania autobiografii stały się polem politycznych i artystycznych negocjacji w przemyśle filmowym i telewizyjnym.
I tak powróciliśmy do
"53 wojen", filmu opartego na opowieści terapeutycznej, ale będącego jej zasadniczą transformacją; Anka, postać
Magdaleny Popławskiej, jest inspirowana
Grażyną Jagielską, ale już ani reżyserka
Ewa Bukowska, ani autor zdjęć
Tomasz Naumiuk (tegoroczna gwiazda filmowego podduszania, vide:
"Nina" Olgi Chajdas)
Grażyną Jagielską po prostu nie są. Opowieść została więc przeniesiona poza osobistą obietnicę. Zmiany, których
Bukowska dokonuje, nie są widowiskowe, ale są precyzyjne: nowe są imiona ("Witek" zamiast "Wojtka"), filmowe, niedopowiedziane jest zakończenie. W książce Jagielska opisuje też dramatyczne próby kochającego się małżeństwa, aby odbudować więź poprzez wspólną wyprawę do Kaszmiru, a potem na Sri Lankę; próby te kończą się fiaskiem, w międzyczasie wybucha wojna w Czeczenii, Jagielskiego aż nosi, gdyż chce, gdyż powinien być sam, w zupełnie innym miejscu na świecie. W filmie
Bukowskiej propozycja wspólnej wyprawy pada, ale nie zostaje zrealizowana; reżyserka konsekwentnie zostawia bohaterkę w Polsce, od pewnego momentu zamyka ją w czterech ścianach mieszkania; w jednej ze scen
Popławska nawet buduje z dziecięcych klocków duplo wielką fortecę czy schron.
Transformacja książki w film nie jest jednak odcięciem.
Bukowska pokazuje swoje źródło (filmowy Witek jest reporterem "Gazety Wyborczej"), włączając w opowieść genealogię melodramatu, jej surowy, autobiograficzny, pozafikcjonalny budulec. Piszę "melodramatu", bo
"53 wojny" są melodramatem czystym, w takim sensie, że traktują o miłości miażdżonej przez czynniki zewnętrzne, przenikające ciała kochanków; w tym wypadku jest to wojenna przemoc. Poza tym gatunkowa kategoria melodramatu wydaje mi się bardzo przydatna w podkreśleniu wyjścia poza opowieść osobistą, wyjścia w filmowy spektakl.
Film pokazuje coraz większy ciężar, fizyczny wymiar permanentnego lęku o ukochaną osobę. Zaczyna się od nerwowej krzątaniny, jak kupowanie długaśnego kabla do telefonu, który sięgałby do każdego zakątka M4 – jest więc wymiar przestrzenny, warszawskie mieszkanie, które pomimo obecności dzieci zamieni się wkrótce w pustelnię; miejsce, w którym bohaterka dzień i noc czeka na wiadomość od męża. Miłość przenosi doświadczenie reportera w ciało żony. W którejś scenie bohaterka zaczyna mozolnie wymieniać te "zapożyczone"/"odłożone" wojny, wymienia republiki: Czeczenia, Osetia Północna, Inguszetia. W rozdźwięku pomiędzy geograficzno-dyskursywnym umiejscowieniem bohaterki (postsolidarnościowa, potransformacyjna Warszawa na liberalnym haju) a rzeczywistością postradzieckich republik po upadku ZSRR rodzi się melodramat globalny. Obraz zaczyna pękać pod naporem telewizyjnych transmisji, ciało bohaterki reaguje zespołem stresu bojowego, trochę jak medium. Zderzają się z jednej strony kultura terapii i wiara w polityczną siłę jednostkowego wyznania, z drugiej – perspektywa polsko-zachodnia ujawnia swoją lokalność, przestaje być przezroczysta. W tym sensie
"53 wojny" wydają mi się nie tylko filmem ciekawym w kontekście polskim, ale i w ogóle – także jako kontrpropozycja dla wyruszającej na rynek międzynarodowy
"Zimnej wojny" Pawła Pawlikowskiego. Ale to już trochę inna historia i opowiemy ją innym razem.