Było w tym roku w Gdyni wiele dobrych filmów i wiele radości. Jezus kręcił głową, a biskup Gajos rozdawał łapówki. Była macica, w której można się schować, i hotel, z którego nie można uciec. Tylko dwa filmy dotyczyły choroby alkoholowej. Na jedną Gabrielę Muskałę na smutno przypadła jedna Gabriela Muskała na wesoło. Katarzyna Figura w roli Nel jeździła na wielbłądzie. Dużo psów – wyżeł pazernego biskupa, kundelek zagubiony pod nogami maszerujących faszystów, wilczury obozowe i utopiony szczeniak. Było więc w Gdyni dużo o czułości, za którą się płaci, i śmiechu, który zastyga w gardle. Poza tym festiwal miał zdecydowanie antymetafizyczny wymiar.
Czytelnikom, którzy na festiwalu w Gdyni nigdy nie byli, warto chyba przedstawić topografię tego wydarzenia – kontekst przestrzenny miewa niebagatelne znaczenie na festiwalu filmowym. (Nie przez przypadek metonimiami festiwali w Cannes i Wenecji są Croisette i Lido). U stóp Kamiennej Góry przycupnęły Gdyńskie Centrum Filmowe i gmaszysko Teatru Muzycznego. Za Teatrem Muzycznym można przejść przez parking i już jest się na plaży, w tym roku wciąż zatłoczonej jak w środku lata. Inna trasa: przez trawnik do food trucków i dalej w prawo, przez zagłębie rybno-gofrowe, na molo. Albo cały czas prosto, do Multikina. Kiedy wychodzisz z niego po zmroku, Kamienna Góra jest już czarną plamą, i wielki podświetlany krzyż, górujący nad okolicą, zdaje unosić się w powietrzu. Zauważyłam go zresztą dopiero drugiego dnia. Wyszłam w postaci emocjonalnej mielonki z podwójnego właściwie seansu:
"Kleru" Wojtka Smarzowskiego i
"53 wojen" Ewy Bukowskiej, przedzielonych jedynie sprintem z wyjścia do wejścia. "At the late night, double feature, picture show". I ten latający krzyż. Spotkanie kina z kościołem, a raczej odparcie przez kino metafizyki to jeden z podstawowych kluczy do tegorocznego festiwalu.
Nie ma w tym zresztą nic dziwnego. Patrzcie: po jednej stronie hotel Gdynia, w którym zatrzymują się artyści i branża, i w którego podziemiach znajduje się równie słynny, mocno lynchowski lokal Piekiełko, po drugiej – gdyńska kolegiata. Przed kolegiatą stoi pomnik papieża, jest tu też wielka płachta z jego wizerunkiem. Trudno było nie myśleć o gigantycznej figurze Chrystusa z
"Twarzy" Małgorzaty Szumowskiej. Jest pod koniec tego filmu taki żarcik wizualny: okazuje się, Chrystusa postawiono w złą stronę. Betonowy posąg powinien patrzeć w stronę Jasnej Góry. Chwilę później widzimy z lotu ptaka Chrystusa z przekręconą głową, a ponieważ ramiona ma rozłożone, wydaje się, jakby tańczył na wgórzach. Figura ma zresztą bardzo sympatyczną twarz. To jeden z czułych gagów tego raczej szyderczego filmu.
Oczywiście nie
"Twarz" decydowała o tonie festiwalu. Od tryumfu w Berlinie minęły miesiące, obieg kinowy film też ma już zasadniczo za sobą. Poprzedni obraz
Szumowskiej,
"Body/Ciało", zdobył naturalnie Złote Lwy, ale warto zauważyć, że Gdynia miała później kontrpropozycje dla Berlina –
"Pokot" i
"Zjednoczone Stany Miłości" znajdowały nad Bałtykiem silnych konkurentów. To oczywiście wyraz rozkwitu polskiego kina. Jadąc do Gdyni, obawiałam się jednak, że o ile kontrowersyjne wybory berlińskich jury nie musiały kłaść się głębokim cieniem na Konkursie Głównym, o tyle wciąż świeży tryumf
"Zimnej wojny" w Cannes zdominuje toczącą się tutaj rozmowę o polskim kinie. Odważne (w taki czy inny sposób) filmy
Holland i
Wasilewskiego budziły burzliwe krytyczne spory;
"Zimna wojna", nawet jeśli pozostawiła za sobą garść sceptyków o lodowatych sercach, takiego poruszenia nie wywołała i do tego zdaje się, że szybko zadomowiła się wśród polskich widzów. Na szczęście moje obawy, że po edycjach pełnych odkryć i ważnych debiutów festiwal stanie się celebrowaniem
"Zimnej wojny" jako kina polskiego, okazały się zupełnie nietrafione. Nawet jeśli główne laury trafiły w ręce
Pawła Pawlikowskiego. Było w tym roku coś ważniejszego od Złotych Lwów.
Recenzje na gorąco strony raczej liberalnej czy lewicowej szybko wypracowały, mam wrażenie, pewien konsensus: film jest udany, ale jednak trochę przesadzony, artystycznie niespełniony. Nie zgadzam się z takim postawieniem sprawy.
"Kler" ma wyjątkową gęstość i sporo zawijasów, bo i estetyczną zasadą polskiego Kościoła pozostaje pewien barokowy naddatek – wystarczy iść na mszę, poczytać polskich hierarchów albo mieć kolegów z Krakowa, aby ten naddatek rozpoznać na dobre i na złe.
"Kler" jest też filmem z zagadką, emocjonalnym slalomem, konsekwentnie i klarownie przeprowadzonym. Nakręcony w trybie "my, wspólnota", wchodzi do środka, dokonując dużego empatycznego wysiłku – wysiłku zrozumienia, rzecz jasna, ale nie usprawiedliwienia.
Smarzowskiego nie interesuje czysta przemoc i czysta niesprawiedliwość, ale ich rozrost i mutacja, wirus krzywdy. Dlatego też bohaterowie grani przez
Arkadiusza Jakubika,
Roberta Więckiewicza i
Jacka Braciaka są postaciami tragicznymi, a
Janusz Gajos jako komediowe ciało arcybiskupa to gwiazda drugiego planu.
Smarzowski jest otwarcie niewierzący; mógł więc nakręcić film, patrząc z boku, niejako z ukosa. Robi jednak coś dokładnie przeciwnego, wychodzi do społeczności, której nie jest częścią i właśnie tam szuka zmiany i nadziei.
"Kler" jako epicki film o zarażeniu przemocą zazębił mi się z filmem, który oglądałam tuż po nim,
"53 wojnami" Ewy Bukowskiej, pokazywanymi w bocznej sekcji Inne Spojrzenie. Tu do takiego zarażenia dochodzi w relacji miłosnej. Adaptacja autobiograficznej książki
Grażyny Jagielskiej "Miłość z kamienia" opowiada bowiem o zinternalizowaniu przez żonę ekstremalnych doświadczeń męża, reportera wojennego. Bohaterka nigdy nie była na wojnie, żyje jednak w permanentnym lęku, trybie oczekiwania na wiadomość o śmierci ukochanego mężczyzny. To miłość, która mutuje w zespół stresu pourazowego.
Magdalena Popławska rozgrywa tutaj chyba najlepszy polski melodramat ostatnich lat. Szkoda, że umieszczenie filmu poza Konkursem Głównym uniemożliwiło jej walkę o laur najlepszej aktorki festiwalu.
To zresztą szersza kwestia: Inne Spojrzenie, konkurs, niekonkurs. Festiwal średniej wielkości kinematografii ma problem z sekcją, stworzoną chyba z myślą o canneńskim Un Certain Regard. W poprzednich latach Złotego Pazura zdobywały filmy rzeczywiście ekscentryczne, np.
"Baby Bump" Kuby Czekaja i
"Photon" Normana Leto. Nie mi oceniać, czy miałyby szansę w Konkursie Głównym (choć używający konwencji dokumentu przyrodniczego
"Photon", skądinąd jeden z najlepszych polskich filmów ostatnich lat, wydaje mi się narracyjnie krystaliczny; zaś bardziej chropowate
"Pomiędzy słowami" Urszuli Antoniak i
"Wieża. Jasny dzień" Jagody Szelc odnalazły się w Konkursie). Jednak
"53 wojny" i tryumfująca w tym roku
"Nina" Olgi Chajdas to filmy formalnie klasyczne, znacznie bardziej tradycyjne od filmów konkursowych
"Dziura w głowie" Piotra Subbotki i
"Krew Boga" Bartosza Konopki. Trudno było więc odpędzić od siebie myśl, że o kinie kobiet i o kobietach wciąż myśli się jako o bardziej undergroundowym, "dziwnym". Takim filmem w sekcji była
"Moja polska dziewczyna" Ewy Banaszkiewicz i
Mateusza Dymka – londyński łżedokument o polskiej dziewczynie, która może jest aktorką, a może po prostu konfabulantką. To film z tajemnicą i obraz porażającej imigranckiej samotności – w konkursowej logice bez szans wobec filmów
Chajdas,
Bukowskiej czy
Szelc. Ta ostatnia jest dziś największym urwisem polskiego kina. Miała zrobić ze studentami aktorstwa Szkoły Filmowej w Łodzi film dyplomowy – zrobiła film dyplomowy do sześcianu.
"Monument" opowiada bowiem o przemocy wobec studentów. Ale ma też w sobie seminaryjną intensywność, zmusza widza do nieustannej harówki interpretacyjnej, ustanawia osobny świat, który widz musi sobie skleić od zera. Jest w tym jakiś Kafka. Zresztą – najlepiej o filmach
Jagody Szelc opowiada ona sama. Prawdopodobnie puści nas kiedyś z torbami.
"Moja polska dziewczyna"
Ale wracając jeszcze do
"53 wojen"... Kiedy myślę o tym filmie teraz, wydaje mi się, że splot motywu miłosnego z motywem zarażania przemocą jest tak naprawdę splotem dwóch festiwalowych lajtmotywów. Miłość tryumfowała w głównych kategoriach; w
"Zimnej wojnie",
"Kamerdynerze" i w
"Ninie", filmie o niesympatycznych ludziach podejmujących niesympatyczne wybory i bardzo pretekstowo traktującym macierzyństwo (to moja osobista do niego pretensja). Filmy bardziej dociekliwe badały, jak przemoc – nie Zło, tylko przemoc właśnie, niejako w kontrze do pojęć abstrakcyjnych – przechodzi z człowieka na człowieka, jak się zmienia, gdzie odkłada. Myślę o trzech dobrych filmach historycznych w konkursie głównym:
"Wilkołaku" Adriana Panka,
"Ułaskawieniu" Jana Jakuba Kolskiego (wyróżnione zasłużenie za rolę
Grażyny Błęckiej-Kolskiej) i
"Krwi Boga" Bartosza Konopki. O tym pierwszym już na łamach Filmwebu pisałam (recenzję filmu moża przeczytać
TU – przyp. red.). Drugi traktuje o powojennych Antygonach, tułaczce małżeństwa w średnim wieku z synem w trumnie w celu jego godnego pochówku. Trzeci cofa się do Średniowiecza i jest wycinkiem z historii nawracania pogan, mieczem oczywiście bardziej niż krzyżem. Piszę wycinkiem, bo film
Konopki jest kinem historycznym, które bardzo lubię, a którego wciąż mi brakuje: naznaczonym obcością przeszłości, filmem z perspektywy mikro, w kontrze do konwencjonalnego kina historyczno-widowiskowego.
"Krew Boga" – któremu nagrodę za zdjęcia
Jacka Podgórskiego wywróżyłam po pięciu minutach – jest kinem błotnistym jak żuławszczyzna.
"Eter" Krzysztofa Zanussiego, też rozpisany na lata i osadzony na wielojęzycznej prowincji, dużo zawdzięcza pełnym mdlącej bieli zdjęciom
Piotra Niemyjskiego. Zyskał też jako rozdział festiwalowej epopei – zbiegiem okoliczności konstruując kontrapunkt wobec materialistycznej opowieści o krzywdzie. Jako jedyny staje tak pewnie po stronie metafizyki – Zło przyjmuje tu postać nadnaturalną, i rzecz jasna uwodzicielską. Przychodzi i pyta. Jest autonomicznym, zewnętrznym bytem. Nie odkłada się w ciele.
Chociaż, gwoli ścisłości, ciało nie ma też większego znaczenia w
"Fudze" Agnieszki Smoczyńskiej – gdzie tytułowe schorzenie, fuga dysocjacyjna, funkcjonuje jako nośna metafora rozpadu relacji międzyludzkich. Psychodrama
Gabrieli Muskały, rozegrana drastycznie z
Łukaszem Simlatem w roli męża, kontekstu medycznego właściwie nie potrzebuje. Alternatywne podejście reprezentuje
"Jak pies z kotem", osobiste pożegnanie młodszego z braci Kondratiuków ze starszym, zmarłym w 2016 roku. Film opowiada o opiece nad
Andrzejem Kondratiukiem po udarze i równoległych trudnościach zdrowotnych
Igi Cembrzyńskiej. Nagrodzeni za drugi plan
Olgierd Łukaszewicz i
Aleksandra Konieczna wcielają się w nich z fantazją – ale paraliż jest tu paraliżem, choroba alkoholowa chorobą alkoholową. Zaburzenie redefiniuje relacje rodzinne – od banału pieluch, cewników i naderwanych barków po komunikacyjne zgrzyty i niemożności, w sensie zupełnie niezależnych od woli i chęci zmian w mózgu. Nie ma w tym metafizyki.
Ostatnim dobrym filmem, jaki w Gdyni obejrzałam, było
"7 uczuć" Koterskiego. To właśnie tutaj
Katarzyna Figura w roli Nel jedzie na wielbłądzie. Za wielbłąda robi dwóch kolegów, chyba przykrytych jakąś płachtą. Najnowsza odsłona zmagań Adasia Miauczyńskiego jest teatrzykiem szkolnym
à rebours, przedstawienie "W pustyni i w puszczy", w którym nasz Adaś brawurowo wciela się we lwa – przedziwną intrygą szkatułkową. Plejada polskich aktorów gra uczniów z jednej klasy – w fartuszkach, kołnierzach typu śliniak, z workami na kapcie zarzuconymi na plecy.
Chyra jest nowy,
Dorociński wagaruje, a
Gabriela Muskała kradnie wszystkie sceny jako znerwicowana Kujonica-Pierrot. Rodziców grają aktorzy na ogół młodsi, czasami znacząco; matką
Figury jest
Kulig. Adaś zaś rozpaczliwie walczy o miłość i pewnego dnia w ferworze tej walki łamie szczeniakowi łapkę. Ojciec, grany przez
Adama Woronowicza, wsadza szczeniaka do worka i idzie z Adasiem utopić go w stawie.
Dzieci są tu potwornie nieszczęśliwe, a dorośli na ogół paskudni. Tym samym
"7 uczuć" tworzy z
"Klerem" tematyczną i etyczną klamrę przy użyciu podobnej strategii afektywnej – śmiechu, który zastyga w gardle i zaczyna dusić. To ciekawe, że obaj –
Koterski i
Smarzowski – zrobili niemal jednocześnie dwa filmy o wrzucaniu dzieci w maszynę krzywdy, od ignorowania po aktywne znęcanie. Po kilku dniach tabliczka na skraju plaży za Teatrem Muzycznym – "Nakaz ustawicznego nadzoru nad dziećmi" – przestała mnie bawić. To będzie kolejna ciekawa jesień w polskim kinie.
zdjęcie na stronie głównej: Bartosz Mrozowski/KLER