Artykuł

Patryk Vega: Ambasador ludowego gniewu

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Patryk+Vega%3A+Ambasador+ludowego+gniewu-133306
Patryk Vega: Ambasador ludowego gniewu
Jeśli nie znosicie filmów Vegi w sposób totalny i organiczny, to ten artykuł raczej nie ma ambicji, żeby cokolwiek z tym robić. Sam mam poważny problem z Vegańską tabloidowością, pośpiechem i niedoróbkami warsztatowymi. Natomiast popularność Krzemienieckiego i jego niewątpliwe wyczucie dominujących nastrojów społecznych zasługują na odrębną analizę. Taką w kontrze do inteligenckiej pogardy i reguł dobrego smaku.

"Poza miłością do ogromnych produkcji darzy sympatią także szybkie sportowe samochody. Vega widywany był już w czerwonym Ferrari, a od jakiegoś czasu wozi się nieprzyzwoicie szybkim czarnym Lamborghini". 

"Uważam, że kobiety w Polsce są dyskryminowane w wielu zawodach. I to jest słabe, to powinno się zmienić". 

"Botoks to film misyjny, rozszerza światło w świecie ogarniętym ciemnością, dostałem ten film z góry, byłem tylko narzędziem". 

"Naprawdę byłem w życiu tylko raz na wyborach, kiedy miałem 18 lat, głosowałem na Wałęsę. Nie żyję polityką, nie mam telewizora, nie jestem po którejś ze stron". 

Jego imię – Ostentacja. Przyjaciele wołają mu Szczerość. Wrogowie opluwają i wyzywają od tandeciarzy. Jeśli polskie tabloidy mają swoją piątą kolumnę gdzieś w świecie kinematografii, to jest nią bez wątpienia Patryk Vega, bohater internetowych komiksów i suchych dowcipów. Wszystkie powyższe cytaty pochodzą z mediów mniej lub bardziej tabloidowych, w których Krzemieniecki odnajduje się jak ryba w wodzie. Bulwarówki udostępniają mu na tyle dużo miejsca, że może do woli pozować na radykalnego nonkonformistę, self-made mana w typie polskich lat 90., przyjaciela aniołów, papieży, życia poczętego, kobiet i ludzi skrzywdzonych przez administrację publiczną. 

Dla polskiej krytyki filmowej – wyrosłej z etosu inteligencji nie tyle oświeconej, co oświecającej – ten rodzaj manifestacyjnej nieklasyfikowalności (ni to lewica, ni prawica; ni dresiarz, ni biznesmen; ni reżyser, ni gwiazda disco-polo itd.) jest zwyczajnie nie do przełknięcia: nie mieści się ani w ramach kina jako sztuki wysokiej, ani w modelu autora refleksyjnego i interweniującego ex catedra. A skoro nam, krytykom, brakuje zarówno dobrych kategorii analitycznych, jak i indywidualnej śmiałości, żeby przyjrzeć się czemuś z zaciekawieniem i bez uprzedzeń, na dziwne i niedopasowane reagujemy wysypką. Prawda, najłatwiej jest Vegę i jego bohomazy wyszydzić, zohydzić i zamienić w kawalkadę memów. Jakiś czas temu ten anty-Vegański branżowy konsensus udało się przełamać Michałowi Oleszczykowi, który w "Botoksie" – przy wszystkich dotkliwych klęskach tego filmu – doszukał się między innymi udanej reprezentacji gniewu społecznego i oczyszczających właściwości "kompulsywnego ekshibicjonizmu i grafomanii". Szkoda tylko, że te arcyciekawe refleksje nie doczekały się kontynuacji poza agorą mediów społecznościowych.

Nie ulega w końcu wątpliwości, że – wszystko jedno, kinofile, dziennikarze czy krytycy – w większości zgadzamy się co do jednego. Jeśli chodzi o jakość języka filmowego i poziom wykonania, "akcyjniaki" Vegi są najczęściej trudne do obrony. Pospiesznie zmontowane, naszpikowane tandetną i wulgarną atrakcją, rozwlekłe, z pisanymi na pół gwizdka dialogami, uchodzą niemal powszechnie za kwintesencję nieudolności i mierzenia dużo wyżej niż się rzeczywiście skacze. A jednak zbyt łatwo przyjmujemy, szczególnie w kontekście sztuki i rozrywki, że zła jakość artystyczno-rzemieślnicza jest równoznaczna z porażką na każdym innym polu. To jeden z podstawowych grzechów naszej wielkomiejskiej postępowej inteligencji: na świat – politykę, społeczeństwo, kulturę – patrzy przez pryzmat uproszczonej estetyki, klasyfikując i wartościując rzeczywistość podług reguł złego lub dobrego smaku. 

Ostentacja – w kinie, życiu prywatnym czy działalności publicznej – uchodzi za szczyt obciachu, właściwość przynależną klasom ludowym albo mieszkańcom wyimaginowanych "azjatyckich stepów", a nie upragnionych stolic europejskiego szyku i umiaru. Chyba między innymi dlatego polska krytyka tak późno odkryła dla siebie zachodnią popkulturę, a rodzimej odkryć wciąż nie potrafi i nie chce. Vedze została w tej układance przypisana rola naczelnego pariasa, "Janusza kina", nieszkodliwego, choć obciachowego idioty, z którego można się bezkarnie śmiać w gronie znajomych estetów i miłośników włoskiej klasyki. Dobrze i pięknie mieć swojego chłopca do bicia. Zwłaszcza jeśli jest wystarczająco daleko i akurat nie czyta naszych tekstów.

"Nie spał, bo trzymał kredens..."

Nie chodzi rzecz jasna o to, żeby nagle – i bez wyraźnego powodu – dogłębnie przewartościować kryteria oceny, co jest w kinie dobre, a co złe. Nikt nie zacznie z dnia na dzień wysyłać filmów Vegi do Cannes czy choćby na festiwal w Gdyni. Byłoby to kuriozum usprawiedliwiające wytoczenie najcięższych dział śmiechu i oburzenia. Z drugiej strony, ignorowanie czytelnych faktów – przede wszystkim sukcesów boxoffice'owych reżysera – przypomina infantylną próbę zaklinania rzeczywistości: "to jest tak okropne, że musi zniknąć", "jeśli nie będziemy o tym mówić albo będziemy mówić wyłącznie źle, gówno zamieni się w powietrze". Wszyscy przecież znamy – i skądinąd kochamy – fenomen filmów tak złych, że aż dobrych. Być może powinniśmy więc nieco zrewidować nasze dotychczasowe założenia i przyjąć – chociaż tymczasowo, roboczo – że za popularność Vegi może odpowiadać coś więcej niż tylko bluzgi w dialogach, góry mięśni, litry krwi i spiętrzenie skandali. Albo inaczej – że ich lokalny sukces jest symptomem pewnej większej prawdy społecznej. Że wyraża – w ekstremalny, przerysowany i grafomański sposób – potężne zbiorowe pragnienie i jednocześnie od razu je zaspokaja. Jest jak samonapędzająca się maszyna kolektywnej wyobraźni.

W starej recenzji "Botoksu" Darek Arest pisał, że motywacje i działania bohaterów Vegi wyglądają tak, jakby napędzały je przede wszystkim ploteczki zasłyszane u sąsiadów, wynurzenia kumpeli z klatki obok albo sensacje wydrukowane we wczorajszym "Fakcie" czy "Super Expressie". Tabloidowe źródła filmów Krzemienieckiego są czytelne już na pierwszy rzut oka, ale zanim zaczniemy ciskać gromy i równać brukowiec z ziemią, warto się zastanowić, czym jeszcze – oprócz szczujni, siedliska taniej plotki, złego smaku, chamstwa i fake newsów – mogą być media bulwarowe. Na przykład w XVIII-wiecznej Francji pierwsze rewolucyjne dzienniki były wypełnione treścią, którą dzisiaj uznalibyśmy za ekstremalnie brukową – dzięki wyeksponowaniu skandali i plotek na temat elit lud mógł odreagować frustracje związane z własnym położeniem społecznym oraz zyskać – symbolicznie – poczucie reprezentacji i minimalnej sprawczości. Tyczyło się to oczywiście tej jego części, która potrafiła czytać – reszta musiała się zadowolić dosadną karykaturą i satyrą obrazkową, dlatego tabloidy od początku kładły duży nacisk na warstwę wizualną. W takiej formule przetrwały i zyskały bezprecedensową popularność w wieku XIX i pierwszej połowie XX. 

Pierre Rosanvallon, słabo znany w Polsce historyk i filozof polityki, łączy ów medialny boom z figurą skandalu – głównym paliwem zasilającym prasę brukową, które jednocześnie było i nadal pozostaje nierozerwalnie związane z funkcją nadzorującą demokracji. Skandal dodawał faktom, których dotyczył, charakteru poniekąd "ultrarealnego". W jego ramach mieszały się – pisze Rosanvallon – dwa wymiary: nihilistyczna stygmatyzacja władzy podejrzewanej o to, że ucieleśnia moralne zepsucie świata oraz wiara w polityczne walory przejrzystości. Szczególnie ta ostatnia właściwość nadawała wyjątkową rangę praktykom śledztwa, nieustannego patrzenia na ręce osobom publicznym, monitorowania nie tylko ich działalności na agorze, ale także w życiu prywatnym. Upublicznienie i napiętnowanie pełniło bezpośrednią rolę naprawczą – strach przed utratą reputacji i obsmarowaniem w mediach wymuszał przyjęcie wysokich standardów moralnych, trzymanie się w ryzach i dokonywanie autocenzury.

Chodziło jednak także o coś więcej – o symboliczną, odroczoną i bezkarną zemstę ludową. O odreagowanie krzywd i niedoli niejako w zastępstwie – czasami także w imieniu – krwawej rewolucji. To między innymi dlatego w USA dziennikarzy prasy brukowej nazywano "adwokatami ludu" i darzono sporą estymą, podobnie jak określenie literature of exposure było nacechowane zdecydowanie mniej pejoratywnie niż nasza swojska bulwarówka. Jeśli przyjrzymy się uważniej tabloidowym źródłom filmów Patryka Vegi, dostrzeżemy, że ich rdzeń wyrasta właśnie z tak nakreślonej figury skandalu: opiera się na silnym przekonaniu, że każda władza – elity finansowe, polityczne, urzędnicze, medyczne itd. – musi być z samej swej natury moralnie ułomna (rządzenie korumpuje i stale wystawia na pokusy) i dlatego nie zasługuje ani na litość, ani na zaufanie "motłochu". Świat Vegi to państwo tak karykaturalnie indolentne, przeżarte korupcją, kumoterstwem i niekompetencją oraz nakreślone tak grubą kreską – od "Pitbulla" aż po "Kobiety mafii 2" – że wydaje się poniekąd hiperrzeczywiste, demonicznie lustrzane, oferując wysokoenergetyczny koktajl złożony z problemów, którymi karmi się na co dzień przeciętny widz "Wiadomości" i czytelnik "Faktu". 

Solidarność społeczna poza konwencją  

Vega reprezentuje więc antysystemowość i ludową etykę takimi, jakie one są naprawdę, a nie jak je sobie wyobrażają liberalni dziennikarze i intelektualiści. I nie ma co przesładzać – składnikiem owego ludowego gniewu są resentyment, uprzedzenia, ksenofobia i podatność na teorie spiskowe, ale również uniwersalna niezgoda na krzywdę i niesprawiedliwość. W myśl dawno podupadłej zasady "solidarności poddanych", która karmi się banalną, a dla inteligencji także wulgarną maksymą: "jeśli w życiu dzieje ci się źle, wiedz, że mnie to wkurwia". Stąd Vega – wywołując konfuzję i drażniąc snobów – bez większego dysonansu poznawczego może być zarówno zwolennikiem równouprawnienia kobiet (niestety w sposób mocno ograniczony, na zasadzie dopuszczenia do typowo męskich ról i emocji), jak i naczyniem na Ducha Świętego oraz uczestnikiem krucjat moralnych. Taka po prostu jest Polska poza kreowaną w mediach tożsamościowych betonową linią podziału.

Moc kanalizowania zbiorowych frustracji świetnie oddaje najlepszy – przynajmniej w moim odczuciu – z dotychczasowych produkcyjniaków Vegi, czyli "Plagi Breslau". To tutaj nieprzeżyte pragnienie zemsty i rozczarowanie liberalną demokracją wreszcie otrzymują adekwatny symboliczny wehikuł, taki w stylu klasycznego amerykańskiego kina odwetowego z jego funkcją zastępowania i przechwytywania całkowicie realnych kolektywnych emocji. Daria Widawska jako Magda Drewniak vel Iwona Bogacka jest na gruncie Polski czytającej tabloidy figurą doskonale zakorzenioną i rozpoznawalną: ofiarą bezdusznych pracodawców, urzędników i lokalnych elit politycznych, która wyczerpuje wszystkie normatywne, oficjalne drogi ratunku i ostatecznie zostaje zmuszona do wejścia – z bezsilności i poczucia opuszczenia przez państwo – na drogę krwawej zbrodni. Jej przypadek to jednocześnie modelowy przykład wydarzenia, które zazwyczaj jednoczy społeczeństwo ponad podziałami światopoglądowymi (chociaż wyraźnie nie działa w ten sam sposób na zawodowych polityków). Wszyscy raczej zgadzamy się co do tego, że kobiety samotnie wychowujące dzieci z niepełnosprawnościami zasługują na szczególną pomoc ze strony państwa – i w Polsce takich adekwatnych do swojej sytuacji form opieki instytucjonalnej wcale nie otrzymują. "Tabloidowa" wrażliwość Vegi – tak często wyszydzana obok i pomimo słabego warsztatu filmowego – okazuje się więc po prostu uniwersalną wrażliwością społeczną. Taką istniejącą poza rozdwojeniem, dla wielu oczywistym i jedynym możliwym, na polityczne lewo i prawo. 

I to tutaj moim zdaniem bije serce pozafilmowej niechęci do Vegi. Progresywne środowiska liberalno-lewicowe chciałyby mieć monopol na wrażliwość i empatię, tymczasem ich kontakt z rzeczywistymi problemami Polski powiatowej i gminnej jest często niewielki albo sprowadza się do poczucia zniesmaczenia wyczynami i poglądami "ciemnoty". Jeśli chcecie iść z nami, musicie nauczyć się być tacy jak my – otwarci, bez uprzedzeń, prasę brukową wykorzystujący co najwyżej do palenia w niskoemisyjnym kominku. Ten protekcjonalizm i poczucie wyższości walą rykoszetem we wszystko, co nie mieści się w zerojedynkowym pochodzie idei – Vega ze swoim ludowym poczuciem sprawiedliwości i ostentacyjnym katolicyzmem staje się dla lewicowej inteligencji Pawłem Kukizem polskiej reżyserii filmowej, piewcą obskuranckiego populizmu. 

Owszem, prywatnie uważam, że populizm może prowadzić do niebezpiecznej społecznej radykalizacji (a jednocześnie sam być jej owocem), tyle że wciąż nie usprawiedliwia to wyszydzania większościowych kolektywnych emocji i ignorowania hybrydycznej, wymykającej się utartym podziałom "etyki motłochu". Kiedy czytam, jak czołowy lewicowy krytyk filmowy "słabe" obrazy polskiej kinematografii kwituje zbiorczą etykietką "kino-polo", nie zadając sobie trudu poszukiwania w ich obrębie śladów napiętej struny społecznej, a jednocześnie niedługo później popełnia sążnisty wywód na temat reprezentacji Warszawy w filmie i serialu, to nie wiem już sam, co o tym wszystkim sądzić. Serio, mało nam jeszcze wielkiego miasta i jego problemów na festiwalach i w kinie artystycznym? Czy wyłącznie to, co znamy z własnej autopsji, jest nas w stanie głęboko poruszyć i tylko na tym chcemy skupiać naszą refleksję? Bo fakty są takie, że źródło demokracji bije – chcemy tego czy nie – przede wszystkim tam, gdzie czyta się tabloidy, a nie odprawia rokroczne gorzkie żale nad spadającym poziomem czytelnictwa. 

Musimy również pamiętać, że tabloidowej wrażliwości społecznej mogą nie przeszkadzać wulgaryzmy, błędy montażowe i dziurawy scenariusz filmów Vegi, może ją natomiast wpieniać protekcjonalna symbolika filmów o imprezującej i filozofującej warszawskiej młodzieży. Jedne i drugie zasługują oczywiście na naszą pełną uwagę i rzetelną analizę. Proponuję jednak, żebyśmy najpierw wszyscy przyswoili sobie podstawowe "lewackie" przykazanie – po pierwsze, nie gardzić. Później, taką mam przynajmniej nadzieję, powinno pójść już z górki.