Są tacy, którzy uważają, że Kłuszancew to geniusz science fiction wyprzedzający Kubricka. Roger Corman złożył mu hołd na swój sposób – za grosze kupił jeden z jego filmów i zmontował z niego dwa swoje. Kosmiczny marzyciel Trzy radzieckie statki kosmiczne zbliżają się do Wenus. Tuż przed osiągnięciem celu jeden z nich zostaje zmieciony przez meteoryt, a załoga pozostałych dwóch staje przed dylematem – zaniechać misji czy opracować plan awaryjny. Nauczeni doświadczeniem czerwonoarmistów kosmonauci muszą wiedzieć, że odwrót bywa bardziej zabójczy od misji samobójczej, lądują więc na powierzchni nieznanej planety. Swoje życie zawierzają jedynej kobiecie na pokładzie. Pozbawiona wsparcia, wystawiona na olbrzymią presję psychiczną Masza będzie krążyła po orbicie w oczekiwaniu na ich powrót – jeśli zawiedzie, nigdy już nie zobaczą Ziemi. To właśnie postać astronautki miała sprowadzić na reżysera
"Planety burz" kłopoty, bo jej rozterki i ronione w kosmosie łzy wystawiły podobno na szwank dobre imię twardej kobiety sowieckiej.
"Planeta burz"
Później było tylko gorzej – kolejny projekt
Kłuszancewa miał opowiadać o międzynarodowej rywalizacji kosmicznej; ku nieznanemu bohaterowie mieli wyruszać podzieleni narodowymi konfliktami, a powrócić zjednoczeni wysiłkiem i wspólnymi celami. Reżyser mógł sobie przy okazji podkreślać wiodącą rolę partii i idealizować świat sowiecki, ale na takie przesłanie było w latach 60. zdecydowanie za wcześnie. Film nigdy nie powstał, a pierwsza fabuła Rosjanina okazała się jednocześnie ostatnią. Zmarł w 1999 roku, w nędzy i zapomnieniu. Po
"Planecie burz" odwiedzał jeszcze inne ciała niebieskie, ale zarówno
"Księżyc" z 1965, jak i
"Mars" (1968) to powrót do konwencji filmu oświatowego, od którego zaczynał swoją karierę.
Oficjalna filmografia
Kłuszancewa to ledwie sześć pozycji. Ale nawet krótkie filmy dokumentalne mają u niego warstwę fabularną – poza garścią naukowych faktów Rosjanin dostarcza w nich fantazji na temat przyszłego bytowania ludzkości w kosmosie. Fani gatunku mogą pofantazjować na inny temat – co by było, gdyby radziecki wizjoner trafił do Hollywood? Przyćmiłby
Stanleya Kubricka czy produkował tanie filmy klasy B?
Filmowy kanibalizm "Planeta burz" to niezwykły film, bo jest jak brakujące ogniwo ewolucji kina science fiction, pomost między
"Podróżą na Księżyc" Mélièsa a
"2001: Odyseją kosmiczną" Kubricka. Naukowe podejście do kosmicznych podróży łączy się tu z nieposkromioną dziecięcą fantazją. Nastrój paradokumentu łączy się z humorem filmów
Eda Wooda i pomysłami spod znaku twórczości
Ericha von Dänikena. Zbuntowany robot spotyka człowieka w gumowym kostiumie tyranozaura. I nawet jeśli ta mieszanka nie robi na was wrażenia, to materiał wizualny po prostu wzbudza szacunek. Ambasadorem twórczości
Kłuszancewa jest m.in.
Robert Skotak, stały współpracownik
Jamesa Camerona, twórca efektów do
"Obcego 2",
"Terminatora 2" czy
"Titanica", który oprowadza widzów po osiągnięciach swojego idola w duńskim dokumencie
"Człowiek z gwiazd". Zupełnie inny rodzaj popularyzacji wybrał amerykański producent
Roger Corman, który kilka lat po premierze
"Planety burz" za kilka groszy kupił do niej prawa i zmontował z niej dwa filmy przeznaczone na rynek amerykański.
"Planeta burz"
Oto prawdziwy "efekt specjalny" – zdarzają się dziś produkcje tak niewyważone, że można je określić jako trzy filmy w jednym – w tym wypadku mamy do czynienia z jednym filmem w trzech.
"Planeta burz" została zdubbingowana, rosyjscy aktorzy dostali fikcyjne anglosaskie nazwiska, a materiał powierzono dwóm młodym filmowcom.
Curtis Harrington w swojej wersji (
"Voyage to the Prehistoric Planet") dodał narrację zza kadru i kilka scen z amerykańską aktorką, wyrzuciwszy nieszczęsną Maszę, która nie miała szczęścia po żadnej stronie Atlantyku. Wymontował ją ze swojej wersji także
Peter Bogdanovich, który od producenta dostał ciężkie zadanie doklejenia wątku ponętnych, mocno roznegliżowanych dziewcząt. Tak powstała film
"Voyage to the Planet of Prehistoric Women". W ten sposób Wenus zamieszkana przez dinozaury i drapieżne rośliny stała się ojczyzną odzianych w muszelki ślicznotek ze słabością do gumowych pterodaktyli, które pokładają się na skałach, odżywiają surowymi rybami i porozumiewają za pomocą telepatii. Biorąc pod uwagę fakt, że astronauci i ślicznotki nie mogły nigdy spotkać się w jednym kadrze,
Bogdanovich wykonał całkiem dobrą robotę.
Międzynarodówka Cień klątwy i zapomnienia czyni z
Kłuszancewa idealny materiał na zapomnianego geniusza, ale warto pamiętać, że był beneficjentem i ofiarą kosmicznego wyścigu, któremu wiatru w żagle dostarczyło wystrzelenie Sputnika i kosmiczna przejażdżka Gagarina. Gdy Amerykanie skolonizowali radzieckie marzenia, kolorowych fantazji reżysera nikt nie chciał już sponsorować. Kiedy reżyser snuł śmiałe wizje kolonizacji planet przez człowieka sowieckiego, 384 403 km od powierzchni ziemskiej
Neil Armstrong, z całą amerykańską dosłownością, odcisnął swoją stopę na Księżycu i zatknął na jego powierzchni gwieździstą flagę. Amerykańskie wersje filmu niejako powtarzają ten gest – podróż w kosmos odbywa się niby według scenariusza
Kłuszancewa, jednak (dzięki dubbingowi i wymontowaniu wstawek propagandowych) realizuje go załoga amerykańska.
"Voyage to the Prehistoric Planet"
"Planeta burz" nie jest najlepszym filmem science fiction zza wschodniej strony Żelaznej Kurtyny i nie on jedyny został potraktowany w tak barbarzyński sposób. Amerykański sznyt
Corman nadał również
"Nebo zovyot" (1960), które dzięki talentowi młodego
Francisa Forda Coppoli zamieniło się w
"Battle Beyond the Sun". Można oczywiście nazwać takie praktyki aktem kinowego kanibalizmu, jak zrobił to autor "Guardiana"
Alex Cox, ale w pewnej mierze to dzięki nim twórczość
Kłuszancewa upomina się dziś o swoje.
Corman urzeczywistnił jednocześnie marzenie i koszmar Rosjanina. Ostatecznie ta dziwaczna trylogia to z dzisiejszej perspektywy osiągnięcie radziecko-amerykańskie, a więc międzynarodowy sojusz, o którym miał opowiadać jego niezrealizowany film.