19. Festiwal Filmów Azjatyckich Pięć Smaków odbędzie się w dniach 12-19 listopada w warszawskich kinach oraz 12-30 listopada online. Tak naprawdę nie ma powodu, żeby nie brać udziału w
Pięciu Smakach. Zrozumiałem to w trakcie swojej pierwszej edycji w 2017 roku, a potem obserwowałem uważnie, jak tematyczny festiwal filmowy stara się przekonać do tego wniosku coraz to większą grupę kinomanów. Z roku na rok organizatorzy mieli zresztą mocniejsze argumenty, żeby przyciągać przed ekrany dodatkowe zestawy oczu, więc ludziom zwyczajnie zaczęło brakować wymówek.
No bo co, że niby nie jesteś bezrobotny, a twój czas w ciągu tygodnia zapełniony jest zawodowymi obowiązkami? Uspokój swoje FOMO, pozaweekendowe seanse i tak startują dopiero po 17:00. A może do cna nie znosisz Warszawy? No problem – przytłaczająca większość imprezy rozgrywa się równolegle w onlajnie, więc niemal kompletne doświadczenie masz w zasięgu własnego pilota od TiVo. A co, jeśli po prostu nie lubisz oglądać filmów? Też spoko – festiwalowe prelekcje są do tego stopnia napakowane ekspercką wiedzą o regionie, że same seanse można sobie traktować jako ruchomą ilustrację konkretnych polityczno-społeczno-kulturowych zjawisk.
Serio; znam ludzi, którzy nie mają specjalnej pasji do kina azjatyckiego – czy nawet kina w ogóle – a na Pięciu Smakach co roku popylają z karnetem zawieszonym na szyi. Ba, w pewnym sensie sam nim kiedyś byłem.
"Ucieczka z XXI wieku", reż. Li Yang
Pierwsze razy
Swoją pierwszą edycję pamiętam jako wydarzenie formacyjne w całej mocy tego słowa. W kwietniu tamtego roku kończyłem 17 urodziny, we wrześniu wróciłem do murów liceum i dzięki szeroko rozwiniętej siatce domorosłych grafologów w listopadzie załatwiłem sobie podpis "mojej mamy" pod fikcyjnym zwolnieniem z lekcji. Na wyrwanej kartce z zeszytu postawiłem na "z powodów rodzinnych", bo choć nie wiedziałem, co to do końca znaczy, to przeczuwałem, że nikt nie będzie drążył tematu. Z perspektywy czasu jakoś specjalnie nie skłamałem. Mimo że ta "rodzina" miała się dopiero wykrystalizować, to "powody" były jasne od dawna. W Warszawie, tętniącej filmem stolicy, organizowali festiwal kina azjatyckiego. Magnetyczna niszowość imprezy połączona z kluczowym czynnikiem towarzyskim zaowocowały moim: "DOBRA, JADĘ!!!" wyklepanym gdzieś na grupowej konwersacji, chociaż nie wiedziałem nawet dokąd. W czarno-białe pejzaże japońskiej nowej fali? Epickość chińskich blockbusterów? W problemy społeczne współczesnej Malezji? A może nostalgiczne migawki z Hongkongu przełomu wieków? "Tak" – odpowiedział mi na miejscu z uśmiechem festiwal
Pięć Smaków.
Nie będę kłamał. Inicjacyjne dryfowanie przestrzeniami festiwalowymi było trochę jak nauka pływania na środku wzburzonego oceanu. Wchodząc pierwszy raz do warszawskiego kina Muranów, z nazwiska znałem może trzech azjatyckich reżyserów:
Akirę Kurosawę (to istnieje jakiś inny Kurosawa?),
Wonga Kar Waia (bo ujęcia z jego filmów to żelazny kanon tumblrowej estetyki Gen-Ziaków) i
Yasujiro Ozu (bo tata kupił mi chwilę wcześniej box jego filmów wydany na sześciu płytach DVD przez pana Romana Gutka). Sytuacja z gatunku: tremująca, gdy starsi goście w kolejce tłuką na zmianę imiona chińskich mistrzów z szacunkiem do wszystkich czterech tonów języka mandaryńskiego. Wtedy myślałem, że robią sobie sylabiczne jaja, ale lata przykładania ucha do festiwalowego gwaru przyzwyczaiły mnie do chwytania skrawków rozmów podobnych wymiataczy. Pięć Smaków to zresztą chyba jedyne miejsce w Polsce, w którym możesz usłyszeć zdanie: "Wiesz co, z tajskich twórców zdecydowanie bardziej od
Anochy Suwichakornpong i
Kongdeja Jaturanrasameego przemawia do mnie
Phuttiphong Aroonpheng…". Jeszcze lepiej, że ci zajawkowicze bez proszenia przeliterują ci te nazwiska ze sprawnością seryjnych laureatów Ogólnopolskiego Dyktanda.
"Nie płacz, motylku" reż. Dương Diệu Linh
Ta dziwna atmosfera filologicznego sekciarstwa puściła na moment po zeskanowaniu biletu. Na sali zgasły światła, a zamiast znajomych spotów reklamowych ktoś postanowił wydrenować mi mózg selekcją marketingowej głupoty z Azji Wschodniej: gość z młotkiem w ręku krzyczy na jajko, bo to nie chce się zbić, potem inny koleś tańczy w śnieżnobiałych majtach, zachęcając do zakupu proszku do prania. Zdaje się, że te kilka godzin jechałem nie rzężącym składem TLK, ale rozpędzonym Shinkansenem, który wywiózł mnie do nowego, nieznanego mi wcześniej świata. Takiego, który – idąc za kolejnymi elementami wyświetlanej na ekranie autopromocji – zapraszał mnie "Focusem na Bhutan", sekcją kontestatorskiego Roman Porno i retrospektywą
Ann Hui: dla jednych wybitnej mistrzyni hongkońskiego kina, dla mnie totalnie nieznanej postaci o najśmieszniejszym nazwisku na świecie.
Po terapii szokowej przyszedł moment wyciszenia. Ludzie skończyli się śmiać, światło znów się zapaliło. Na środek weszła różowowłosa kobieta z mikrofonem w dłoni i kojącym głosem zaczęła swoją kilkuminutową opowieść. Wyśpiewane zbitki słów nazwała "wpływowymi reżyserami", krótsze i ostrzejsze okazały się złożonymi japońskimi konceptami, dla których wyjaśnienia w Polsce potrzebowalibyśmy pogłębionego monologu i serii pytań kontrolnych. W ten sposób – za rękę, spokojnie – przeprowadziła mnie przez konteksty, o których istnieniu jeszcze przed momentem nie miałem pojęcia, ale zrobiła to tak, jakby podsumowywała coś bardzo mi bliskiego i tylko przypominała o czymś, o czym na czas prelekcji akurat zapomniałem. Wtedy załapałem, że o kinie da się opowiadać trochę inaczej, w tonie porozumiewawczym, a niekoniecznie uparcie dydaktycznym. Choć przemawiającej wówczas ze sceny Jagody Murczyńskiej już z nami nie ma, jej współpracownicy rozumieją misję tych prelekcji i niczym pochodnię niosą ją dalej przez kolejne edycje imprezy.
Poznać znaczy posmakować
Żeby nie było – nie znaczy to wcale, że ta potrzeba "uprzystępnienia Azji" Polakom ogranicza na festiwalu rzetelność działań edukacyjnych. Pięć Smaków własnym sumptem wydało dwie książki z esejami polskich i zagranicznych specjalistów od kina regionu ("Cicha eksplozja. Nowe kino Azji Wschodniej i Południowo-Wschodniej" i "Made in Hong Kong. Kino czasu przemian"), niezliczoną ilość numerów najbardziej kozackiej gazety festiwalowej w kraju (jak coś, to mam gdzieś zachomikowane powtórki, HMU) i drugie tyle odcinków tematycznego podcastu "Azja Kręci". Organizatorzy próbują patrzeć szerzej niż tylko na ekran przed sobą. Poza festiwalem cyklicznie przygotowują webinary, debaty i wydarzenia specjalne, na czele z inicjatywą Akademia Azjatycka. W trakcie samej imprezy – przekrojowe dyskusje, jeszcze bardziej przekrojowe warsztaty (od pisania recenzji po… lepienie onigiri) i DKF-y, po latach właśnie przez nich na nowo wpuszczone do polskiej przestrzeni festiwalowej. Nieźle idzie im też budowanie przyszłych mózgów branży filmowej. Ich People’s Jury pozwala grupie szczęśliwców z całego świata przyjechać do Warszawy, wspólnie podebatować, przyznać nagrodę i nabyć nowe umiejętności; zarówno te prelegencko-recenzenckie, jak i te z zakresu organizacji analogicznej imprezy. Konkurs im. Jagody Murczyńskiej odwrotnie: wypycha autorów najlepszych tekstów z kraju, by podreptali sobie zakamarkami wybranego azjatyckiego festiwalu filmowego, poszukali na nim własnych ścieżek.
"Ostatni taniec" reż. Anselm Chan
Ta przekrojowość działań wynika z wyjątkowego w skali kraju rodowodu "Smaków", które od zawsze były bardziej wydarzeniem o charakterze społeczno-kulturowym niż stuprocentowo filmowym. Ich priorytetami częściej okazywały się poznanie, uważność i zrozumienie, a nie spełnianie doraźnych kinofilskich zachcianek. Idea imprezy ma korzenie w działaniach Fundacji Sztuki Arteria, która przed dwoma dekadami za cel postawiła sobie pogłębianie świadomości na temat wietnamskiej diaspory w Polsce. Trzecie największe zgromadzenie Wietnamczyków w Europie wydało się twórcom jakby przeoczane przez społeczne oko narodu, anonimowe, pozbawione głosu. Odpowiedzią miało okazać się wydarzenie kulturalne łączące w sobie pokazy filmów lokalnej kinematografii z działaniami edukacyjnymi, nastawionymi chociażby na przedstawienie metod łatwiejszej integracji dzieci wietnamskich w stołecznych szkołach podstawowych. W następnych latach ekipa festiwalu – tytułującego się wówczas "Kinem w Pięciu Smakach" – konsekwentnie dodawała do repertuaru dzieła z kolejnych krajów Azji Wschodniej i Południowo-Wschodniej; najpierw do programu zaproszono Tajlandię, potem gigantów, czyli Koreę i Japonię. Dziś jedną granicę zainteresowania "Smaków" wytyczają oceany Spokojny i Indyjski, drugą – zachodnie pasmo Himalajów i dalej na północ góry Tienszan i Ałtaj, oddzielające Chiny od Azji Środkowej na zachodzie oraz Rosji i Mongolii na północy. Ładny kawałek świata, który na polskich ekranach można podejrzeć od wielkiego dzwona.
Co na talerzu?
Na łamach samego programu tę edukacyjną misję festiwalu uwypuklają najmocniej z jednej strony "Focusy", czyli tematyczne sekcje, poświęcone peryferyjnym kinematografiom regionu, z drugiej reżyserskie retrospektywy i pokazy filmowych staroci. Wizyta na tych pierwszych ma w sobie coś z uczestnictwa w wykładach na wydziale etnologii. Nawet jeśli zamiast polskojęzycznego profesora przez dwie godziny mówi do ciebie wyłącznie potęga obrazu, to styk z innością festiwal zawsze przeprowadza z oswojeniem i objaśnieniem kulturowych różnic. Prelekcje wyposażają widza nie w ulotne faktograficzne dane, ale jak najbardziej praktyczne narzędzia pomagające w rozumieniu sensów i nadające kierunek interpretacji.
"Otwórz mi drzwi", reż. July Jung
Trochę inaczej jest z klasyką – tam w trakcie wprowadzeń trzeba zawierzyć na słowo w określenia z gatunku "najwybitniejszy twórca", "przełomowa artystka", "najważniejszy producent tego okresu" czy "najbardziej wpływowa reżyserka tego kraju". Nic tak jak pustka we łbie w trakcie tych monologów nie pokazało mi, jak mało Europa wie o Azji i jak bardzo, nawet w erze globalizacji, nie jest zainteresowana jej kulturową spuścizną. Pięciosmakowe pokazy klasyki gotują w tym sensie dwa dim sumy w jednym parniku. Zapewniają wysokojakościowe seanse kamieni milowych regionalnego kina, niedostępnych często nawet w najbardziej tajemnych zakątkach internetu, a przy okazji przedstawiają i utrwalają polskiej publiczności kanon azjatyckiego kina. Nie tego światowego, wpisanego do filmoznawczych tomów premierami na największych europejskich festiwalach, ale tego oddziałującego na publikę i twórców na ulicach metropolitalnego Hongkongu, Tajpej czy Bangkoku.
I chyba właśnie dlatego z bogatej selekcji jesiennych imprez filmowych zawsze najżyczliwiej zerkałem w kierunku Pięciu Smaków, a festiwal co roku wysyłał mi w odpowiedzi swoje zalotne spojrzenie. Z nich wszystkich warszawskie wydarzenie ze zwierzątkiem na plakacie (co edycję innym, w zależności od aktualnego patrona lunarnego kalendarza) wydawało się po prostu najbardziej rozwijające, intrygujące i owocujące w nieznane. Gdy konkurencyjne festiwale prześcigają się w przedpremierowych pokazach, nazwiskach zaproszonych gwiazd czy gigantycznych hitach, które i tak za moment trafią na ekrany kin w regularnej dystrybucji,
Pięć Smaków rokrocznie zdaje się mieć na to wręcz ostentacyjnie wywalone. Organizatorów niespecjalnie interesują głośne premiery z regionu, zazwyczaj tworzone za europejskie pieniądze, a więc z myślą o widowni ze starego kontynentu albo USA według "naszych" narracyjnych przyzwyczajeń. Zamiast tego stawiają na coś autentycznego, oddziałującego tam, na miejscu – nawet za cenę skromniejszej frekwencji czy wywołania poczucia alienacji u części widzów.
"Zmartwychwstanie" reż. Bi Gan
W miejsce "
Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka" zobaczycie tu raczej wysokobudżetową produkcję z Chin z dwoma ocenami na Filmwebie, która równolegle w ojczyźnie zarobiła setki milionów dolarów. Prędzej niż dzieło z canneńskiego konkursu głównego selekcjonerzy zaproszą z kolei przebój azjatyckiego festiwalu, który dopiero w następstwie swojego lokalnego sukcesu przedarł się do Rotterdamu czy pobocznej sekcji w Berlinie. Najpierw wrażliwość i poetyka, a później setting ze swoją własną problematyką. Ta niepisana zasada tworzy tu nadrzędny wyznacznik – prawdziwy smak azjatyckiego kina. W tym sensie dotknięcie programu Pięciu Smaków jest trochę jak skosztowanie świeżutkiego street-foodu na ulicach Hanoi po całym życiu stołowania się wyłącznie w lepkich od glutaminianu Viet-Polach.
To festiwalowe menu zmienia się oczywiście w zależności od dostępnych składników, ale w trakcie każdej edycji można opisać je przymiotnikami "skromne" i "eklektyczne". "Smaki" co roku mieszczą w całym programie mniej tytułów niż jeden widz może obejrzeć w trakcie wrocławskich Nowych Horyzontów – i to nawet niekoniecznie taki, który funkcjonuje w trybie "hardcore", bez spania i posiłków pomiędzy seansami. Czuć, że decyzja ta wynika z przekonania o jakości własnej selekcji, zdaniem organizatorów niepotrzebującej obrastania w dodatkowe alternatywy. Program ma być nie ogromną półką sklepową z naręczem kolorowych metek, ale przewodnikiem zapraszającym do podróży: różnorodnej i wydeptywanej samodzielnie przy merytorycznym wsparciu kuratorów. Kompaktowość selekcji sprawia, że z karnetem uwieszonym u szyi bardzo trudno będzie nie odwiedzić każdej z proponowanych sekcji, nie cofnąć się w czasie na pokazie zrekonstruowanej klasyki, na choćby jeden seans nie zajrzeć do Japonii i Korei, nie odkryć peryferyjnej kinematografii, z którą nigdy wcześniej nie miało się do czynienia.
Mimo ugruntowanej pozycji na polskiej scenie festiwalowej,
Pięć Smaków konsekwentnie unika przeobrażenia się w targowisko, swoimi założeniami przypominając prędzej mniejszej skali przeglądy i cykle przedstawiające filmy nieobecne w rodzimej dystrybucji kinowej i streamingowej. Właśnie w ten sposób impreza – zgodnie ze swoją nazwą – zmusza do próbowania, stykania się z nieznanymi wcześniej smakami i rozwijania kinofilskiego podniebienia. I, cóż, chyba o to właśnie chodzi w tym festiwalowym sporcie.
***
Pozostając jeszcze na moment w kuchni, na koniec chciałbym przytoczyć tu pięć najważniejszych uderzeń po receptorach, które z sal kinowych festiwalu trafiły prosto do mojego serducha. Jeśli prawdą jest, że każdy ma swoje smaki, to poniżej nieśmiało odsłaniam te swoje:
Słodka retrospektywa twórczości
Edwarda Yanga, czyli wyjątkowa w skali polski inicjatywa, prezentująca (prawie) kompletną filmografię mojego ulubionego reżysera na wielkim ekranie w cudownie zrekonstruowanych kopiach.
Geeez, you just had to be there.
Słone, zupełnie niespodziewane łzy na całej gębie w trakcie seansu "
Millennium Mambo"
Hou Hsiao-hsiena, gdzie najpierw czułem się, jakby ktoś rozłupał moje bolesne wspomnienia na kawałeczki, by po wszystkim bliscy wrażliwą rozmową posklejali mnie ponownie do kupy. Rzadkie doświadczenie mimowolnego zrośnięcia się z filmem, który w toku oglądania stawał się jakby moim własnym przeżyciem.
"Umrzesz jutro", reż. Nawapol Thamrongrattanarit
Kwaśny moment po seansie "
Umrzesz jutro"
Nawapola Thamrongrattanarita, gdy chciałem wszystkim powiedzieć, jak wybitnie niepozorny, wyciszony film o odchodzeniu właśnie obejrzałem, a nie byłem w stanie przytoczyć choćby połowy nazwiska reżysera.
Gorzka, metanarracyjna "
Aktorka"
Stanleya Kwana, która próbując opowiedzieć historię ikony chińskiego kina niemego
Ruan Lingyu, przewrotnie odgradza nas od niej wyraźną barierą zamglonych wspomnień i niemożliwych do odtworzenia niuansów prawdziwego życia.
"Aktorka", reż. Stanley Kwan
Umami, czyli smak mięsa, w jego pełnym, skomplikowanym bukiecie zrozumiałem dopiero na seansie "
Jallikattu", gdzie półtoragodzinne gapienie się na drących się w malajalam Indyjczyków goniących za bykiem okazało się przytłaczającym, najbardziej namacalnym doświadczeniem upoconej cielesnej masy, jakie kino kiedykolwiek mi dało.
Dobra, to już chyba wszystko, dzięki za tę wędrówkę. Ja zbijam pionę i lecę coś wszamać.