KINO: Kino Rockowe - cyrk i celebra

www.kino.org.pl /
https://www.filmweb.pl/news/KINO%3A+Kino+Rockowe+-+cyrk+i+celebra-43658
KINO ROCKOWE - Cyrk i celebra
Koncertowy film "Rolling Stones w blasku świateł" prowokuje interesujące reakcje. Od uwielbienia dla rockowej i filmowej starej gwardii, czyli Stonesów i Martina Scorsese, po kąśliwe ironiczne uwagi. Pojawiały się też czasem nie do końca wypowiedziane pretensje. Dlaczego Scorsese nie odważy się zdemaskować Stonesów jako starych ludzi, przebranych w kostium młodych rebeliantów? Jako cynicznych showmanów, odgrywających w gruncie rzeczy od lat to samo przedstawienie? Odpowiedź narzuca się sama. Jest zawarta już w jednym ze zdjęć promujących film i - rzecz jasna - w samym filmie. Na zdjęciu roześmiany Martin Scorsese stoi pomiędzy Stonesami, jakby był piątym członkiem zespołu. Tak, sam należę do tego samego pokolenia. I nie dam się pochować żywcem. Tak jak oni grają, dopóki mogą, tak i ja będę kręcił filmy, póki starczy sił i talentu. Nawet ryzykując porażkę i złośliwe komentarze. A tych przecież nie brakowało, chociażby z powodu dla wielu niewybaczalnego posunięcia, jakim było wyreżyserowanie "Infiltracji". Scorsese się sprzedał, nakręcił przeciętny remake doskonałego azjatyckiego filmu i w dodatku został za to nagrodzony Oscarem. Czyżby? A może było jednak inaczej? Mistrz pozbawił przeceniany oryginał manieryczności, uchodzącej niesłusznie za oryginalność, pokazał swą niezawodną rękę i panowanie nad materiałem.
Podobnie jest zresztą w przypadku rejestracji koncertu Stonesów. To jeden z najlepszych rockowych filmów koncertowych w historii, jego prostota i bezpośredniość nigdy nie jest prostactwem. Ponieważ Scorsese jakby mimochodem w tej złudnie prostej formie ukazuje wszystkie niby doskonale od lat znane, ale nie tak znów często analizowane paradoksy rocka. Gdyby był twórcą mniejszego formatu, gładko mógłby je ominąć, przy jego inteligencji i niezawodnym oku byłoby to zadanie niezwykle proste. Przykład pierwszy z brzegu. Film, co naturalne, koncentruje się na wokaliście Micku Jaggerze, który filmowany jest bardzo często w planach amerykańskich i zbliżeniach. W konwencjonalnych rejestracjach koncertów Stonesów nie eksponuje się zbytnio jego twarzy, nie ukazuje zmarszczek, często zresztą wygładzonych makijażem. Ważniejsza jest ciągle młodzieńcza sylwetka i akrobatyczna choreografia. Scorsese się jednak nie waha. Nie ma wcale zamiaru epatować wiekiem swych bohaterów, ale po prostu go nie ukrywa. Wychwytuje wysiłek na pomarszczonej twarzy wokalisty, ale nie rozkoszuje się nim. Informuje widzów: ten człowiek ma swoje lata i robi to, co robi. Ale nie będziemy bezlitośnie wypatrywać oznak wieku i znużenia. Kolejna znamienna krótka scena to ta, gdy wycieńczony Keith Richards prosi swego asystenta o płaszcz. Pokazuje skurczonego, znużonego długą obecnością na scenie człowieka. A jednocześnie film, mimo takich sekwencji, a może raczej także dzięki nim, jest hymnem na cześć witalności. Bo Stonesi w owym "blasku świateł" nadal oszałamiają swoim, rzecz jasna w wielkiej mierze reżyserowanym luzem, za którym stoi - wyczuwamy - żelazna determinacja. Rzecz jasna, można też twierdzić, że także wielkie pieniądze, przenośny salon biologicznej odnowy, cały ten ogromny, zapewne z lubością opisywany przez część prasy arsenał sztuczek, mający na celu powstrzymać czas, umocnić iluzję, że daje się go zatrzymać. Tych kulis Scorsese nie pokazuje, pewnie zresztą by na to nie dostał zgody. Ale także dlatego, że nie to jest jego głównym celem. Tak, rock stał się, zwłaszcza w ostatnich dekadach, perfekcyjnie (przynajmniej w teorii) odgrywanym przedstawieniem, produktem, który jednak potrafi nadal hipnotyzować, choć nie zdarza się to znowu tak często. Scorsese dobrze to rozumie i przez dyskretne paralele sugeruje swe pokrewieństwo z tym cyrkiem, który widzimy na scenie. Sam zachowuje się jak grający pełnego energii "reżysera Marty'ego" wytrawny aktor. Ma on do dyspozycji oczywiście mniejszy zestaw grymasów niż Jagger, ale podobną grę do rozegrania. Musi być lwem i pewnie (częściej) lisem, by nie dać się wypchnąć ze sceny, przeciwnie - znajdować się ciągle w jej centrum i w dodatku robić na niej przede wszystkim to, na co ma ochotę.
DZIKOŚĆ I DYSCYPLINA
Interesujące jest podejście twórców filmu do zarejestrowanej muzyki. Można podejrzewać, że i tu Scorsese, wbrew temu, co widzimy na ekranie, mógł wysuwać pewne sugestie. Oczywiście, zostały poddane produkcyjnej obróbce. Rzadko kto tego dziś nie robi, zresztą, jak się okazuje, w przypadku rocka czyniono to od lat. Jeśli chodzi o Stonesów, to w swych koncertowych wydawnictwach przekraczali pod tym względem granice przyzwoitości. Płyty takie jak "Flashpoint" (1991) czy "Stripped" (1995) brzmiały nieprzyzwoicie wręcz sterylnie, a partie instrumentalne i wokalne polerowano w studiu do granic możliwości. Z pewnością uczyniono to i w tym przypadku. Lecz wydaje się, że zastosowano tu skuteczną zasadę "ograniczonego liftingu", podobnie jak w przypadku ekranowego wizerunku muzyków. Bo, na przykład, decyzja pozostawienia w filmie utworu "Shattered" świadczy o tym, że postanowiono oddać przynajmniej po części atmosferę koncertu Stonesów, którego urok polega także na ewidentnych kiksach i pomyłkach, bardzo rzadko jednak w ostatnich zwłaszcza latach przekraczających granice, za którymi zaczyna się już bezlitosna drwina.
Dlaczego właśnie The Rolling Stones okazali się zespołem tak długowiecznym, dlaczego budzą niechętny szacunek nawet tych, którzy krytykują z zasady wszelkich "dinozaurów"? Rzecz jasna, nie bez znaczenia są działania machiny promocyjnej. Ale ileż pieniędzy wydano na promowanie "legendarnych" czy "kultowych" (czytaj: starszych) grup rockowych czy aktorów bez widocznych rezultatów?
"Miałem szczęście" - mówił w jednym z przytaczanych wywiadów Richards. Ale to, rzecz jasna, nie tylko kwestia organizmu, nad podziw - przynajmniej w tym przypadku - wytrzymałego na specyficzny i prawdopodobnie wielce niehigieniczny tryb życia. Wszystkiego też nie może załatwić wspomniane zaplecze medyczne. The Rolling Stones okazali się jednym z najtrwalszych rockowych fenomenów nie bez głębszych przyczyn. Najważniejsze z nich to połączenie spontaniczności i rutyny, ulegania modom i upartego zachowywania już od początku kariery własnego stylu, talent kompozytorski, wreszcie ów cynizm czy też może raczej trzeźwy dystans do samych siebie, manifestowany w słynnej frazie "to tylko rock and roll, ale ja to lubię". Wielu najważniejszych wykonawców rocka, zwłaszcza z heroicznych lat 1966-70, a potem w czasach punka i nowej fali ulegało na przemian przypływom idealizmu i cynizmu. Wtedy wydawało się, że rock jest tym środkiem wyrazu, który ma przed sobą wielkie możliwości, niemal nieograniczone. Było to rzecz jasna złudzenie, tym bardziej, że owa "genialna epoka" stosunkowo dużej swobody artystycznej skończyła się prędko. Rock szybko stał się przed wszystkim jedną z dziedzin rozrywkowego biznesu, zatem w imię zachowania rynkowej pozycji można się zgodzić praktycznie na wszystko. Rolling Stonesi przeżyli ten wstrząs także dlatego, że nigdy nie mieli tak wybujałych ambicji jak wielu im współczesnych. Jaggerowi w gruncie rzeczy bliżej było do pozy artysty-dekadenta, który nie potrafił się na serio zaangażować w żaden rewolucyjny projekt. Rewolucyjny pod względem artystycznym, jak i ideologicznym, co było wówczas bardzo w cenie. Pomimo to celne piosenki jak chociażby "Satisfaction" czy "Street Fighting Man" swymi lakonicznymi, sarkastycznymi tekstami i sprzężoną z nimi ściśle ekspresją tworzyły swoistą kronikę przemian mentalności Zachodu, spisywaną z pozycji sceptycznego obserwatora, oddającego częstokroć celnie klimat, ale nie dążącego do wielkich uogólnień czy wymierzania sprawiedliwości światu. W każdym razie takiej pokusie zespół rzadko ulegał. Nie ma sensu niczego zmieniać, rock 'n' roll to przede wszystkim zabawa, do tego nie zawsze bezpieczna. O tym przekonali się w Stonesi się ostatecznie w Altamont, co zostało uchwycone w filmie "Gimmie Shelter" (1970) Alberta i Davida Mayslesów i Charlotte Zwerin. Jest to jedno z nielicznych świadectw, gdzie widzimy Jaggera bez zwykłej maski cool. Jest autentycznie przerażony tym, do czego doszło pod sceną. A doszło do zabójstwa. Zdaje się, że rzeczywiście wyciągnął z tego wnioski. Dzikość musi być poddana daleko idącej dyscyplinie, ryzyko ograniczone do minimum. Co nie oznacza kapitulacji, ale inny typ ekspresji.
PATOS "MŁODSZEJ GWARDII"
Na ekranach naszych kin mamy jednocześnie trójwymiarowy film reklamowany jako "rewolucyjny" (chodzi nie tyle o przekaz, co o nowatorską technikę zapisu obrazu) innej grupy uważanej za bardzo ważną w historii rocka - U2. Film nazywa się "U2 3D" (reż. Catherine Owens, Mark Pellington). Emanuje z niego zupełnie inny klimat. Paradoksalnie, choć reakcje publiczności są o wiele żywsze niż w filmie Scorsese, z ekranu emanuje chłód. A przede wszystkim klimat pełnej powagi celebracji i wielkiego ego Bono, lidera zespołu oraz jego, jak to się pisze, "przekazu". To nie cyrk, czasem znaczony dyskretnie powagą, to z reguły podniosła i nużąco sterylna prezentacja nie tylko muzyki, ale i podniosłych idei czy raczej haseł rzucanych ze sceny. Są one kwintesencją rockowego banału. Porozumienie między ludźmi jest konieczne, wojny są złe, wrogość rujnuje i wyniszcza, nienawiść trzeba zniszczyć w sobie. Co jednak szczerze brzmiało kilka dekad temu, obecnie bez literackiego konkretu czy celnego skrótu często brzmi martwo. Taki jest i styl inscenizacji, dostosowany do "przekazu". Jakbyśmy byli w popkulturowym kościele, w który zamieniają się na czas koncertów południowoamerykańskie stadiony. Oto cyrk, który udaje, że nie jest cyrkiem, wstydzi się swego cyrkowego rodowodu. Scena została zbudowana w sposób wielce charakterystyczny - z reguły na długich, wchodzących w widownię podestach stoją w oddaleniu od reszty zespołu poszczególni muzycy z Bono na czele. Trójwymiarowe efekty powiększają jeszcze wrażenie izolacji.
PRAWDA ILUZJI
Czym więc jest muzyka rockowa? Jej związki z filmem są od lat silne, lecz stosunkowo mało owocne. Rejestracje koncertów z czasem stały się schematycznie, teledyski czerpiące z języka reklamy straciły na znaczeniu. Jeden z najsłynniejszych filmów rockowych, biograficzny "The Doors" (1991) Olivera Stone'a, trudno jednoznacznie uznać za udany, bo zbyt ulegał narzucanej przez gatunek, ale i przez rockowe książki i artykuły sztampie, w gruncie rzeczy melodramatycznej.
Ostatnio pojawił się wyjątkowo inteligentny filmJulie Taymor, ułożony w rytm piosenek Beatlesów "Across the Universe" (2007), będący wreszcie udaną próbą oddania atmosfery lat 60. Co wiąże go z filmem Scorsese? Świadomość, że rock czasem bywa sztuką, ale rzadko - z racji jego uwikłania w show-biznes oraz wysokich rejestrów emocjonalnych, na których gra - staje się przedmiotem bardziej zdystansowanej, także filmowej refleksji. Królestwo pop-kulturowego banału bezustannie i wciąż na nowo pożera to, co w nim cenne.
Dlatego tym cenniejszy jest film Scorsese, bez zbędnych słów ilustrujący paradoksy rocka. Jest w nim tęsknota za nieśmiertelnością, ukryta religijność i skrajność rockowej ekspresji. A z drugiej strony popis rzemiosła, trudno uchwytna pasja tworzenia i występowania, która ociera się o magiczne sztuczki. Wszystko uchwycone w działaniu. Pisano: to wizja romantyczna, pewnie fałszywa. Ale Scorsese, pozornie kłamiąc, mówi prawdę. W przeciwieństwie do wielu innych twórców rockowego kina.

Tomasz Jopkiewicz