Zakończył się festiwal filmowy w Cottbus. Najgłośniej było o Węgrach, ale nie zawiedli głównie Czesi. Polskie kino też miało tam swoje sukcesy - czytamy w "Gazecie Wyborczej".
Zgodnie z zapowiedziami dyrektora festiwalu Rolanda Rusta prezentowane w Cottbus filmy miały być "bliżej życia". O "tęsknotach i pragnieniach zwykłych ludzi" opowiadali więc i Czesi (
"Nuda w Brnie",
"Jedna ręka nie klaszcze"), i Węgrzy (
"Sezon",
"Kontrolerzy"), i Chorwaci (
"Ta dziwna noc w Splicie"), i Słoweńcy (
"Przedmieście"), i Serbowie (
"Kiedy dorosnę, będę kangurem"). Nie chodzi jednak o klucz, według którego dobierano tytuły, ale o dominujący dziś w kinie środkowoeuropejskim temat.
Brak perspektyw, nuda, przypadkowe zajęcia i niespełnione marzenia bohaterów, którzy nie potrafią już rozróżnić, co dobre, a co złe - tym żyją dziś reżyserzy z naszej części Europy.
Złym - niestety - przykładem, bo odwołującym się do zgranej i powierzchownej formy jest zwycięzca festiwalu
"Schizo" Gulschady Omarowej z Kazachstanu. Ta opowieść o 15-latku chorym na schizofrenię, który zaczyna odkrywać uczucie przywiązania i odpowiedzialności, układa się w film chwilami okrutny, chwilami poetycki, przede wszystkim jednak przeciętny - gładki, narracyjnie i reżysersko oczywisty. Zresztą słabych filmów o ważnych sprawach było więcej (choćby "Sezon" Węgra Ferenca Töröka). Ale były też i obrazy znakomite.
Chorwacki film
"Ta cudowna noc w Splicie", w którym z pozoru wszystko już znamy: narkomani i dilerzy, młoda para, która szuka miejsca na pierwszy seks i obcokrajowcy szukający prostytutki. A jednak Arsen Anton Ostojić potrafił znaleźć narracyjny pomysł (historię zamknął w ciąg zazębiających się wątków oraz w czas jednej, sylwestrowej nocy), zdejmować z bohaterów kolejne skorupy i w finale zamiast dosłownej tragedii uciec we wstrząsającą metaforę.
Węgrowi Nimrodowi Antali uznanie należy się za to, że zrozumiał, iż tragikomiczna codzienność musi być w filmie ledwie punktem wyjścia. Jego film "Kontrolerzy", pominięty przez główne jury, docenili krytycy, publiczność i - co szczególnie ważne - jury ekumeniczne. Czarna komedia Antali o mrocznym świecie budapeszteńskiego metra jest filmem na swój sposób metafizycznym. Za umiejętnie dozowaną, komercyjną formą kryje się wstrząsający obraz spotkania ze Złem, ucieleśnionym i jednak nienamacalnym, panoszącym się bezładnie i siłującym z równie nieoczywistym Dobrem.
Najlepiej w Cottbus wypadli Czesi. Nie zawiódł i
Vladimir Morávek (
"Nuda w Brnie"), i
David Ondricek (
"Jedna ręka nie klaszcze"), a przede wszystkim -
Jan Hrebejk. Jego pozakonkursowy
"Na złamanie karku" to film wyłamujący się z głównego nurtu festiwalu - i najlepszy dla mnie obraz tego festiwalu.
Hrebejk pokazał w sposób czuły i wyrazisty, mądry i zabawny "tu i teraz" swojego kraju (bohaterami są i inteligenci, i maniakalni miłośnicy klubu sportowego), ale bez kinowej publicystyki, ze skupieniem na bohaterach i narracją nawiązującą do czeskiej Nowej Fali.
A Polacy? Bardzo dużo mówiło się o
"Weselu" Smarzowskiego (wyróżnienie jury), które odbierano głównie jako współczesną komedię. Szkoda jednak, że
"Symetria" Niewolskiego pozostała niemal niezauważona - film chwalono, choć odczytywano powierzchownie jako portret zamkniętej, więziennej społeczności. Dobrze wypadł też
Piotr Trzaskalski z dokumentem
"Czas leży na ulicy" w ramach wielonarodowego cyklu Nowe Twarze Starej Europy.
Trzaskalskiego zaintrygował współczesny pomnik z Łodzi (ułożone na Piotrkowskiej kostki z imieniem i nazwiskiem mieszkańców miasta), ale raczej jako pretekst do odsłaniania prywatnych historii - przejmujących i intymnych.
Największy polski sukces to jednak
"Jesteś tam" Anny Kazejak, która okazała się bezkonkurencyjna w kategorii filmów krótkometrażowych. 25-letniej reżyserce nie wystarczył powierzchowny portret biedy i beznadziei - Kazejak poszła dalej i głębiej. W chropowatej i poetyckiej zarazem formie w ledwie 13 minutach zmieściła pełną, a zarazem otwartą opowieść. Jej bohaterów wydaje się łączyć dziwna nić wzajemnej niemocy - 16-letnia dziewczyna wcale nie jest "buntowniczką bez powodu", jej ojczym nie jest tyranem, a matka - kobietą wyzutą z uczuć. A jednak razem tworzą tylko ciche lub wykrzyczane piekło. Szukanie ocalenia odbywa się więc trochę na oślep. Po brutalnym akcie z chłopakiem z osiedla - pocałunek z koleżanką. Zamiast wojny z ojczymem - chęć wyjazdu do ojca, który rzekomo dobrze urządził się w Niemczech. Jeśli więc jest w tym filmie rys tragizmu, to nie w oskarżeniu świata, ale w brutalnym odebraniu bohaterce trzymającego ją przy życiu złudzenia.