Sukcesy polskiego kina na festiwalu w Cottbus

Gazeta Wyborcza /
https://www.filmweb.pl/news/Sukcesy+polskiego+kina+na+festiwalu+w+Cottbus-19067
Zakończył się festiwal filmowy w Cottbus. Najgłośniej było o Węgrach, ale nie zawiedli głównie Czesi. Polskie kino też miało tam swoje sukcesy - czytamy w "Gazecie Wyborczej".

Zgodnie z zapowiedziami dyrektora festiwalu Rolanda Rusta prezentowane w Cottbus filmy miały być "bliżej życia". O "tęsknotach i pragnieniach zwykłych ludzi" opowiadali więc i Czesi ("Nuda w Brnie", "Jedna ręka nie klaszcze"), i Węgrzy ("Sezon", "Kontrolerzy"), i Chorwaci ("Ta dziwna noc w Splicie"), i Słoweńcy ("Przedmieście"), i Serbowie ("Kiedy dorosnę, będę kangurem"). Nie chodzi jednak o klucz, według którego dobierano tytuły, ale o dominujący dziś w kinie środkowoeuropejskim temat.

Brak perspektyw, nuda, przypadkowe zajęcia i niespełnione marzenia bohaterów, którzy nie potrafią już rozróżnić, co dobre, a co złe - tym żyją dziś reżyserzy z naszej części Europy.

Złym - niestety - przykładem, bo odwołującym się do zgranej i powierzchownej formy jest zwycięzca festiwalu "Schizo" Gulschady Omarowej z Kazachstanu. Ta opowieść o 15-latku chorym na schizofrenię, który zaczyna odkrywać uczucie przywiązania i odpowiedzialności, układa się w film chwilami okrutny, chwilami poetycki, przede wszystkim jednak przeciętny - gładki, narracyjnie i reżysersko oczywisty. Zresztą słabych filmów o ważnych sprawach było więcej (choćby "Sezon" Węgra Ferenca Töröka). Ale były też i obrazy znakomite.

Chorwacki film "Ta cudowna noc w Splicie", w którym z pozoru wszystko już znamy: narkomani i dilerzy, młoda para, która szuka miejsca na pierwszy seks i obcokrajowcy szukający prostytutki. A jednak Arsen Anton Ostojić potrafił znaleźć narracyjny pomysł (historię zamknął w ciąg zazębiających się wątków oraz w czas jednej, sylwestrowej nocy), zdejmować z bohaterów kolejne skorupy i w finale zamiast dosłownej tragedii uciec we wstrząsającą metaforę.

Węgrowi Nimrodowi Antali uznanie należy się za to, że zrozumiał, iż tragikomiczna codzienność musi być w filmie ledwie punktem wyjścia. Jego film "Kontrolerzy", pominięty przez główne jury, docenili krytycy, publiczność i - co szczególnie ważne - jury ekumeniczne. Czarna komedia Antali o mrocznym świecie budapeszteńskiego metra jest filmem na swój sposób metafizycznym. Za umiejętnie dozowaną, komercyjną formą kryje się wstrząsający obraz spotkania ze Złem, ucieleśnionym i jednak nienamacalnym, panoszącym się bezładnie i siłującym z równie nieoczywistym Dobrem.

Najlepiej w Cottbus wypadli Czesi. Nie zawiódł i Vladimir Morávek ("Nuda w Brnie"), i David Ondricek ("Jedna ręka nie klaszcze"), a przede wszystkim - Jan Hrebejk. Jego pozakonkursowy "Na złamanie karku" to film wyłamujący się z głównego nurtu festiwalu - i najlepszy dla mnie obraz tego festiwalu.

Hrebejk pokazał w sposób czuły i wyrazisty, mądry i zabawny "tu i teraz" swojego kraju (bohaterami są i inteligenci, i maniakalni miłośnicy klubu sportowego), ale bez kinowej publicystyki, ze skupieniem na bohaterach i narracją nawiązującą do czeskiej Nowej Fali.

A Polacy? Bardzo dużo mówiło się o "Weselu" Smarzowskiego (wyróżnienie jury), które odbierano głównie jako współczesną komedię. Szkoda jednak, że "Symetria" Niewolskiego pozostała niemal niezauważona - film chwalono, choć odczytywano powierzchownie jako portret zamkniętej, więziennej społeczności. Dobrze wypadł też Piotr Trzaskalski z dokumentem "Czas leży na ulicy" w ramach wielonarodowego cyklu Nowe Twarze Starej Europy. Trzaskalskiego zaintrygował współczesny pomnik z Łodzi (ułożone na Piotrkowskiej kostki z imieniem i nazwiskiem mieszkańców miasta), ale raczej jako pretekst do odsłaniania prywatnych historii - przejmujących i intymnych.

Największy polski sukces to jednak "Jesteś tam" Anny Kazejak, która okazała się bezkonkurencyjna w kategorii filmów krótkometrażowych. 25-letniej reżyserce nie wystarczył powierzchowny portret biedy i beznadziei - Kazejak poszła dalej i głębiej. W chropowatej i poetyckiej zarazem formie w ledwie 13 minutach zmieściła pełną, a zarazem otwartą opowieść. Jej bohaterów wydaje się łączyć dziwna nić wzajemnej niemocy - 16-letnia dziewczyna wcale nie jest "buntowniczką bez powodu", jej ojczym nie jest tyranem, a matka - kobietą wyzutą z uczuć. A jednak razem tworzą tylko ciche lub wykrzyczane piekło. Szukanie ocalenia odbywa się więc trochę na oślep. Po brutalnym akcie z chłopakiem z osiedla - pocałunek z koleżanką. Zamiast wojny z ojczymem - chęć wyjazdu do ojca, który rzekomo dobrze urządził się w Niemczech. Jeśli więc jest w tym filmie rys tragizmu, to nie w oskarżeniu świata, ale w brutalnym odebraniu bohaterce trzymającego ją przy życiu złudzenia.