Za nami kolejny trzeci dzień festiwalu filmu dokumentalnego Planete Doc Review. Znów można było oglądać intrygujące historie i ciekawe filmy. Jeśli któryś z nich wam się spodobał, to napiszcie z niego recenzję. Do wygrania są atrakcyjne nagrody. Recenzje nadsyłajcie na adres:
recenzja@docreview.pl lub
docreview@filmweb.pl A poniżej możecie przeczytać nasze opinie o wybranych tytułach trzeciego dnia festiwalu.
Każdy chłopiec, czy to mały czy to duży, gdzieś tam podświadomie pragnie zostać szpiegiem. Niebezpieczeństwo, przygoda, niezwykłe życie, tajemnice, piękne kobiety, luksusy i romanse. Taki oto archetyp zakorzeniony jest w nas niezależnie od tego, czy widzieliśmy przygody Jamesa Bonda, czy też nie. Jak pokazuje
"Zakochany szpieg" rzeczywistość nie zawsze aż tak strasznie odbiega od tego wyobrażenia, jak by się mogło wydawać kiedy się dorośnie. Zawsze jednak za bycie szpiegiem trzeba zapłacić wysoką cenę, nawet wtedy kiedy nie zostało się zdemaskowanym. Bardzo często za naszą prace płacą też i najbliżsi.
"Zakochany szpieg" ogląda się jak świetną sensacje, z nagłymi zwrotami akcji. Reżyser, jak sam stwierdził, nie lubi dokumentów, a takowy nakręcił dlatego tylko, że nie miał w owym czasie możliwości stworzenia fabuły. Nadav Schirman zrobił więc wszystko aby jego film oglądało się z wypiekami na twarzy niczym najlepsza fabułę. Przy okazji udało mu się może powiedzieć coś więcej niż tylko ekscytującą historie życia pewnego niezwykłego agenta. Coś o maskach i rolach, które przyjmujemy na co dzień w życiu i jak ważne jest aby nie zatrzeć granicy między ja i personą, którą odgrywamy. Jeżeli, oczywiście, jest jakaś granica między nimi.
Co jednak stanowi o prawdziwym smaczku obrazu Schirmana, to fakt, że sięgamy za kurtynę tajnych służb a na ekranie widzimy prawdziwych agentów Mosadu, którzy opowiadają o swoim życiu i pracy oraz rozterkach z tym związanych. A bycie szpiegiem to cholernie ciężka, aczkolwiek momentami przyjemna, robota, która łatwo może doprowadzić do życiowej schizofrenii. (km)
O szpiegach, tajnych akcjach, działaniach operacyjnych i spiskowej teorii dziejów opowiada również
"Adwokat terroru" znanego reżysera
Barbeta Schroedera. Jej bohaterem jest jedna z najbardziej kontrowersyjnych postaci XX wieku - Jacques Vergès. Francuski adwokat zasłynął jako przyjaciel Pol Pota i Mao, a przede wszystkim jako obrońca praktycznie wszystkich upadłych dyktatorów świata. Kim jest ten człowiek? Jakim cudem robi to, co robi?
Na te i podobne pytania próbuje odpowiedzieć
Schroeder, lecz tylko częściowo mu się to udaje. Koncentruje się na początkach jego kariery i jego mieszanym rasowo rodowodzie, który wskazuje jako podstawowy czynnik kształtujący jego pokrętną logikę pomocy światu skolonizowanemu wyzbyć się swych panów. Film dużo insynuuje, lecz w rzeczywistości – poza zobrazowaniem ruchu terrorystycznego lat 1950-80 – niewiele ma do zaoferowania.
Jest to jednak produkcja jak najbardziej profesjonalna, dobrze przemyślana i udokumentowana. Dla osób zainteresowanych współczesną historią (zwłaszcza terroryzmu lewicowo-islamskiego) będzie to naprawdę źródło wiedzy i inspiracja do dalszych, już samodzielnych poszukiwań. Dla pozostałych osób film może się niestety jawić jako dwugodzinny zbiór 'gadających głów'. Może to prowadzić do znużenia. (mp)
Człowiek jest najbardziej zmyślnym drapieżnikiem - przygniótł butem wszystkie inne gatunki, pozarzynał i nadal zarzyna wszystko, co wchodzi mu w drogę. Inaczej mówiąc możemy sobie pogratulować; nasz gatunek dominuje, w tej wielkiej restauracji, jaką jest świat. Jak wszyscy wiemy z nauk pewnego wiedeńskiego doktora, nieopacznie zamieniliśmy naturę na kulturę, szczęście na bezpieczeństwo. Instynkt jednak nigdy nie ginie, co najwyżej jest tak czy owak sublimowany. Lubimy walczyć, pragniemy walczyć i robimy to na każdym kroku, czy to w socjalizmie, kapitalizmie, w czasach pokoju i wojny. Duzi i maili, biedni i bogaci walczymy ze sobą i między sobą. Jesteśmy już jednak tak cywilizowani, że wysługujemy się innymi istotami.
"Bestia w nas" koncentruje się na walkach, jakie toczą ze sobą ludzie wysługując się do tego celu głównie zwierzętami. To one są naszymi wojownikami, których szkolimy, troszczymy się o nie, kochamy, a potem wystawiamy do śmiertelnych bojów.
Yves Scagliola pokazuje "cywilizowane" walki robotów w Stanach Zjednoczonych, zabawne choć śmiertelne zmagania świerszczy w Chinach, (mali zawodnicy przechodzą tu takie same kontrole antydopingowe jak zawodnicy na olimpiadzie), krwawe walki kogutów na Bali, i psów w Meksyku. Każda z tych form ma swoją historię; jedne są uświęcone kulturą i tradycją, inne sposobem na życie i wyrwanie się z biedy, jeszcze inne sposobem na podniesienie choć trochę poziomu adrenaliny w sytym i uporządkowanym społeczeństwie.
"Bestia w nas" to sprawnie opowiedziana i fascynująca historia, która dostarcza wszystkiego czego chcielibyśmy otrzymać od kina dokumentalnego na wielkim ekranie. Zagląda tam, gdzie normalnie nie bylibyśmy dopuszczeni, pokazuje praktyki, które zarazem odrzucają jak i fascynują, a przy tym próbuje nam coś powiedzieć o nas samych. Nie jest to film wielki, ale z cała pewnością wart zobaczenia. (km)
Na Doc Review obecne są też dokumenty będące filmami bardziej osobistymi, odwołującymi się bezpośrednio do życia i doświadczeń reżyserów. Filmem takim jest m.in.
"Lakszmi i ja". Nishtha Jain wzięła kamerę i zaczęła przyglądać się swojej sprzątaczce, z którą wcześniej niewiele miała do czynienia.
W ten oto sposób powstał film, który zabiera widzów w świat wciąż podzielonego na kasty społeczeństwa hinduskiego. Obserwujemy tych, którzy są wykorzystywani i praktycznie pozbawieni środków do życia i widzimy, że choć cierpią, sami niżej od siebie postawionych traktują podobnie. Bieda, kulturowe ograniczenia, ale też (a może przede wszystkim) sprawiają, że życie jest ciężkie, a jedyną otuchą jest wiara w karmę i reinkarnację.
O swoich doświadczeniach opowiadają też twórcy
"Dziennika". To film powstały z okazji rocznicy wydarzeń październikowych na Węgrzech. Antykomunistyczne powstanie 1956 roku obserwujemy tu z perspektywy 12-latka, który pisał pamiętnik. Czytanym fragmentom dziennika towarzyszą zdjęcia archiwalne, fragmenty wywiadów twórców, którzy po latach powracają do tamtych zdarzeń.
"Dziennik" to obraz przeznaczony dla tych, którzy już pewną wiedzę o rewolucji 1956 roku mają jakieś pojęcie. Film bowiem niczego nie wyjaśnia, a jedynie pokazuje inną perspektywę znanych powszechnie faktów. Impresja, która również formą ma przyciągać widzów, w gruncie rzeczy męczy natłokiem informacji rzucanych w kierunku widza. To kolejna produkcja przeznaczona raczej dla wąskiego grona odbiorców, nie zaś masowego widza. (mp)
Mocnym punktem tegorocznego festiwalu jest retrospektywa duńskiego reżysera
Jorgena Letha. To prawdziwy człowiek renesansu, legenda europejskiej awangardy filmowej - antropolog, reżyser, poeta i... dziennikarz sportowy. Wczoraj mogliśmy zobaczyć jego klasyczne
"66 obrazów z Ameryki", impresje z podróży po Stanach z 1981 roku.
Leth w nieruchomych kadrach, inspirowanych malarstwem Edwarda Hoppera, snuje własną opowieść o Ameryce posługując się kojarzonymi z nią "brandami". Obserwujemy więc przydrożne bary, tanie motele, wieżowce Manhattanu, skontrastowane z pustą przestrzenią pustyni, czy majestatem gór Nevady. Do kamery wypowiadają się, lub po prostu milczą przedstawiciele rozmaitych ras i zawodów - od robotników i taksówkarzy, po nowojorskich prawników, czy maklerów z Wall Street. Barman demonstruje jak przygotować popularne drinki, para celebrytów pręży się przy limuzynie na tle wieżowców WTC,
Andy Warhol dokonuje artystycznego performance'u i przez 5 minut zjada hamburgera z popularnej sieci polewając go kultowym amerykańskim ketchupem. Wszystkiemu towarzyszy jednostajny głos samego reżysera, jak mantrę wymieniającego nazwy miejsc i pory czasu. Tworzy to rodzaj intymnego przewodnika po USA, gdzie reżyser, podobnie jak kiedyś Jean Baudrillard w książce
"Ameryka", szuka istoty tego fascynującego kraju w opozycji między z jednej strony prowincjonalnym sznytem i ciasnotą "prawdziwej" Ameryki, a z drugiej rozległą przestrzenią znamionującą zarówno wolność jak i bezkresną samotność.
Jorgen Leth po latach powrócił to tego pomysłu, czego owocem stały się
"Nowe obrazy z Ameryki" z 2001 roku, zrealizowane zresztą dosłownie chwile przed atakiem 11 września. Zasada jest ta sama, więcej jest scen i bohaterów.
Leth rozbudował sekwencje mówione, decydując się na coś w rodzaju socjologicznego portretu. Chyba niepotrzebnie, kameralny ton pierwszego filmu, mimo upływu tylu lat, wciąż brzmi bardziej przekonująco i świeżo. (mb)