Recenzja filmu

Midnight Special (2016)
Jeff Nichols
Michael Shannon
Joel Edgerton

Nocny uciekinier

Nicholsa trudno nie lubić, bo ewidentnie kręci z potrzeby serca i do tego jeszcze szanuje widza. Jest świadomy, że skoro gra znaczonymi kartami typu "tajemnicza sekta", "cudowne dziecko",
"Midnight Special" ogląda się trochę jak mroczniejszą wersję "Bliskich spotkań trzeciego stopnia" albo zaginiony odcinek "Strefy mroku" czy "Z Archiwum X". Tytuł filmu z jednej strony kojarzy się z jakimś kultowym północnym seansem, a z drugiej przywołuje tradycyjną folkową piosenkę, której cover w wykonaniu Creedence Clearwater Revival wybrzmiewał w… filmowej wersji "Strefy mroku". Historia obdarzonego tajemniczymi zdolnościami chłopca ma też w sobie coś z przygód X-Men; nieprzypadkowo główny bohater z zapamiętaniem zaczytuje się w komiksowych perypetiach superbohaterów: Teen Titans oraz Supermana. Ale choć film zrodził się z podobnych nawiązań, zaskakująco mało w nim nostalgicznej zabawy z konwencjami i puszczania oka do widza. Co prawda w jednej ze scen – kiedy znany z roli Zoda w "Człowieku ze stali" Michael Shannon wdaje się w dyskusję o Kryptonicie – twórcy niemal wyważają czwartą ścianę. Iluzja nie zostaje jednak rozwiana, a fabuła nie zmienia się w błahą wyliczankę inspiracji. Jak przystało na Jeffa Nicholsa, twórcę m.in. "Uciekiniera", "Midnight Special" to rasowa, surowa przypowieść. Nie do końca spełniona, ale warta uwagi.

Nicholsa trudno nie lubić, bo ewidentnie kręci z potrzeby serca i do tego jeszcze szanuje widza. Jest świadomy, że skoro gra znaczonymi kartami typu "tajemnicza sekta", "cudowne dziecko", "rządowa obława", to nie musi prowadzić nas za rączkę. "Midnight Special" zaczyna się więc jakby już po ekspozycji, w środku akcji. Dwóch bardzo zaaferowanych mężczyzn (Michael Shannon, Joel Edgerton) wiezie gdzieś dziwnego chłopca (Jaeden Lieberher): a to bunkrują się w motelu, skrupulatnie zaklejając okna kawałkami kartonu, a to prują autostradą bez włączonych świateł. Odpowiedź na pytanie "o co tu chodzi?" nie przyjdzie sama. Musimy wyłuskać ją z serwowanych mimochodem i nieśpiesznie strzępów informacji: tu jakaś aluzja, tam wzmianka w telewizji, gdzieś indziej rzucona półsłówkiem informacja. Dlatego o fabule filmu lepiej nie wiedzieć za wiele i oglądać go z pustą głową. Nichols wychodzi bowiem z chlubnego założenia, że kino opowiadające o tajemnicy samo powinno być tajemnicze.  

Autor ma też oko do nośnych obrazów, tworzonych w zasadzie z powietrza. Już sam wygląd małego Altona zapada w pamięć, choć o wizualnej sile tego image’u przesądzają zatknięte na nosie chłopca… zwyczajne pływackie gogle. Nichols ponadto świetnie gra światłocieniem: jest jakaś niezwykła moc w scenie, gdy ledwo widoczny w mroku samochód bohaterów pędzi na łeb, na szyję przez noc. Twórca potrafi również brawurowo budować napięcie, które eksploduje potem w niezwykle dynamicznych kulminacjach: w bezpardonowej strzelaninie czy sekwencji deszczu meteorytów. No i ma rękę do swoich gwiazd. 

Scenariusz jest skąpy, jeśli chodzi o motywacje postaci. Na papierze bohaterowie są mechanizmami narracyjnymi, definiuje ich jasno wytyczony cel i na tym koniec. Ożywają dopiero ubrani w wymowną fizyczność swoich aktorów. Shannon i Edgerton tkają silne, wiarygodne postacie z niedopowiedzeń, ze zmęczonych twarzy i języka ciał; mały Jaeden Lieberher z kolei przekonująco emanuje chłodnym, nieziemskim autorytetem. Trochę z innej beczki jest Adam Driver, grający neurotycznego rządowego analityka, który wnosi cień humoru do raczej posępnego filmu. Ale i on osiąga ten efekt głównie ciałem, a nie komediowym słowolejstwem. 

Szkoda jednak, że Nichols nie wytrzymuje w swojej powściągliwości do końca. W finale porzuca bowiem cieniowanie. Niby nie rozwiązuje zagadki do końca, ale i tak pokazuje za dużo, niepotrzebnie dając nam dostęp do cudownego doświadczenia bohaterów. A duchowość w kinie ma to do siebie, że często ulatnia się wraz z wypowiedzeniem, ze wskazaniem palcem. Nagle, jak za dotknięciem magicznej różdżki, tajemnica traci urok, a zalety filmu zamieniają się w wady. Bo doznawane przez bohaterów epifanie wypadają blado bez scenariuszowej podkładki, której brak początkowo wcale nie raził. Nichols ewidentnie mierzy w przypowieść o kosmicznym dotknięciu boskości, o spotkaniu z Czymś Więcej. Tyle że niechcący myli czasowniki: "wierzę" przegrywa u niego z "widzę". A przecież chwilę wcześniej tak wspaniale uwodził nas ujęciami, w których ledwo co potrafiliśmy wypatrzeć.
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones