Recenzja filmu

Hamlet (2000)
Michael Almereyda
Ethan Hawke
Bill Murray

Okaleczony Szekspir

William Szekspir nie bez powodu nazywany jest najwybitniejszym dramaturgiem wszech czasów. Autor ten, żyjący na przełomie wieków XVI i XVII stworzył bowiem dzieła, które do dziś dnia wystawiane
William Szekspir nie bez powodu nazywany jest najwybitniejszym dramaturgiem wszech czasów. Autor ten, żyjący na przełomie wieków XVI i XVII stworzył bowiem dzieła, które do dziś dnia wystawiane są na scenach światowych teatrów, a wiele z nich osiągnęło, moim zdaniem, statut kultowych. Jak bowiem lepiej określić takie dramaty jak "Hamlet", "Otello" czy "Makbet", których treść doskonale znana jest wszystkim ludziom, a wiele pochodzących z wymienionych utworów cytatów na stałe weszło do języka potocznego. Wydaje się zatem, że Szekspira ekranizować można w ciemno, bowiem na podstawie tak dobrych tekstów muszą powstać równie dobre filmy. Niestety, pokazywany obecnie na naszych ekranach "Hamlet" jest dowodem na to, że nawet najlepszą rzecz można zepsuć, a dzieło Szekspira "poprawić" tak, żeby straciło swój pierwotny sens i znaczenie. Akcja omawianego filmu dzieje się współcześnie w Nowym Jorku, a nie w średniowieczu, jak to ma miejsce w tekście oryginalnym. Danię zamieniono na olbrzymią rodzinną firmę Dania Corporation, a poszczególni bohaterowie dramatu są jej pracownikami, lub osobami w jakiś sposób z nią związanymi. Jak się łatwo domyślić, Hamlet jest synem prezesa owej instytucji, Poloniusz jego bliskim współpracownikiem, a zdradziecki wuj nowym szefem przedsiębiorstwa. Takie eksperymenty widzieliśmy już wcześniej. Kilka lat temu na ekranach kin pokazywana była ekranizacja "Romea i Julii", w której rody Kapuletich i Montekich były współczesnymi gangami rywalizującymi ze sobą w mieście o nazwie Verona Beach, również Kenneth Branagh w swojej monumentalnej filmowej adaptacji "Hamleta" z 1996 r. przeniósł akcję w wiek XIX. W obu wymienionych przykładach decyzje o zmianie w stosunku do oryginału były jednak dobrze przemyślane i w efekcie uczyniły adaptacja ciekawszymi, świeższymi i lepiej przemawiającymi do obecnego widza, niż kostiumowe spektakle teatralne. Takiego rezultatu nie udało się jednak osiągnąć Michaelowi Almereydzie, reżyserowi i scenarzyście omawianego w tym tekście "Hamleta". Jego film jest bowiem chaotyczny, niespójny, a co najgorsze nudny. Oglądając "Hamleta" nie sposób oprzeć się wrażeniu, iż Almereyda uznał, że wystarczy umieścić akcję w czasach współczesnych, skrócić ją, w tło wrzucić ostra muzykę, a w rezultacie powstanie obraz oryginalny i przykuwający uwagę współczesnego widza. Artysta zapomniał jednak o jednej, ale bardzo ważnej zasadzie - wszystko należy robić z głową. Przeniesienie akcji we współczesność? Bardzo dobrze. Tego rodzaju eksperymenty sprawdzały się znakomicie i nie można się dziwić reżyserowi, iż on również zdecydował się na tego rodzaju posunięcie, ale już zmiany poczynione przez twórcę w szekspirowskim tekście zasługują na potępienie. Almereyda pragnął przenieść na ekran, jak najwięcej zawartej w "Hamlecie" filozofii, która ma charakter ponadczasowy i pozostaje aktualna aż do dnia dzisiejszego, problem w tym, że zdecydował się to osiągnąć kosztem fabuły. W rezultacie widz, który nigdy wcześniej nie miał kontaktu z dramatem Szekspira nie dowie się, że książę duński postanowił udawać szaleńca aby łatwiej mu było dokonać zemsty na mordercy swojego ojca i nie będzie śmiał się z wielu zawartych w oryginale akcentów humorystycznych, bowiem to wszystko reżyser i scenarzysta filmu skrzętnie wyciął. Jaki przyświecał temu cel? Nie wiem. O ile wycięcie fragmentów komediowych można wytłumaczyć chęcią utrzymania mrocznego klimatu filmu, o tyle pominięcie tak istotnego i podstawowego dla całej konstrukcji fabuły faktu symulacji szaleństwa jest co najmniej niezrozumiałe. Równie fatalnie Almereyda połączył ze sobą fragmenty dramatu, który mimo iż fabularnie zachowuje chronologiczny porządek oryginału, to jednak poszczególne sceny zostały poprzestawiane i przemieszane. W konsekwencji, widz ma niekiedy problemy ze zrozumieniem obserwowanych wydarzeń, bowiem są one oderwane od całości i wyrwane z kontekstu, a w rezultacie sprawiają wrażenie zbędnych oraz nielogicznych. Wydaje się, że reżyser za wszelką cenę nie chciał zrobić obrazu banalnego, ale zamiast dzieła oryginalnego powstał niezrozumiały bełkot. "Hamleta" nie ratuje nawet aktorstwo, które jak na inscenizację Szekspira stoi na poziomie zaledwie przeciętnym. Hawke jako książę duński jest postacią mało wyrazistą, Ofelii (Julia Stiles) prawie wcale nie widać, Kyle MacLachlan w roli bratobójcy wypada raczej blado. Najlepiej z całej ekipy zaprezentował się na ekranie Bill Murray, który kreacją Poloniusza udowodnił, że oprócz komediowego ma również talent dramatyczny. "Hamlet" to ewidentnie słaby film. Jeżeli ktoś lubi dzieła Szekspira, powinien sobie obraz Almereydy darować, ponieważ po projekcji zacznie żywić nienawiść do reżysera, który tak zepsuł najwybitniejszy utwór genialnego dramaturga. Jeżeli ktoś jednak twórczości Williama Szekspira nie zna, niech lepiej sięgnie po jedną z ekranizacji autorstwa Kennetha Branagha, nie tylko się nią zachwyci, ale również zachęci do dalszego poznawania dramatów Szekspira.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones