Wściekłe pięści Węża

Och, Kojima, geniuszu, który potrafi ożenić na jednym kadrze dwururkę i podwójne D i wyjść z tego cało. I piszę to zupełnie nieironicznie, bo japoński autor to przypadek zupełnie osobny, tacy jak
Och, Kojima, geniuszu, który potrafi ożenić na jednym kadrze dwururkę i podwójne D i wyjść z tego cało. I piszę to zupełnie nieironicznie, bo japoński autor to przypadek zupełnie osobny, tacy jak on rodzą się raz na pokolenie. Charakterystyczny dlań sposób narracji, łączący klasyczne dla tamtejszego kina zabiegi formalne i fascynację amerykańskim filmem gatunkowym, przesiąknięty refleksyjnym patosem i campowym humorem zarazem to rzecz niesłychana, nieszablonowa i niebywała. Podobna artystyczna bezczelność jest udziałem niewielu i można, owszem, sobie nie lubić gier Kojimy, ale chyba nie sposób go nie podziwiać. Nawet jeśli mamy rok 2025 i obcujemy z czymś, co wymyślił i stworzył ze dwa cyfrowe życia temu. Bo to dalej kopie po łbie. I to mocno.



Ówczesny "Snake Eater" był nie tyle przytyczkiem wymierzonym w pulchne nosy korporacyjnych decydentów, bo tych obchodzą jedynie słupki z plusami i minusami, ale dowodem designerskiej dojrzałości twórcy, który statusu legendy dorobił się jeszcze przed czterdziestką. I choć tych, co dzisiaj sięgają po ten tytuł po raz pierwszy, pewnie mało obchodzą fabularne wywrotki, mrugnięcia okiem i, ogółem, pozycja gry na czasowej osi serii, a stare wygi znają go na pamięć, to jest to nadal kawał opowieści. Cokolwiek przy tym paradoksalnej, pisanej z zażartością anarchisty zafascynowanego militaryzmem, z zapalczywością człowieka wrażliwego, który lubi się obejrzeć za kusymi spódniczkami, z filozoficznym zadumaniem przełamanym kloacznym żartem. Ale na tym polegał i polega nadal czar "Snake Eatera", gry totalnej, jednego z nie tak znowu licznych arcydzieł epoki PlayStation 2, zachwycającej przygody rozpisanej tak zamaszyście, że klękajcie blockbustery (oj, lubiliśmy wtedy porównywać gry i kino, stawiane im za niedościgniony wzorzec).



Tyle że czołobitne podejście do oryginału dzisiaj, dwadzieścia lat później, mu szkodzi. Konami jest po rozstaniu z Kojimą zupełnie bezsilne, jeśli chodzi o dalsze zarządzanie jego spuścizną. Sam autor, zanim raz na zawsze poszedł na swoje, zdążył i zdołał przenieść swoją flagową serię do nowej epoki. Tymczasem jedyny pomysł japońskiej korporacji na pielęgnowanie pozostawionego przez niego cyfrowego dziedzictwa polega na ciągłym oglądaniu się za siebie. Stąd można i należy podejść do "Metal Gear Solid Delta: Snake Eater" i jako do niegdysiejszego arcydzieła, i jako do cokolwiek niefortunnemu remake’u. Bo zaimplementowane nowe rozwiązania są albo kosmetyczne, albo dyskusyjne, albo średnio udane, a kolektywnie — wyłącznie rudymentarne.



Innymi słowy, omawiana gra cierpi na tym, że pozostała jeden do jednego tym, czym była przed laty, rzadziej na dobre, częściej na złe. Pewnie, usprawniono sterowanie, a korzystająca z dobrodziejstwa silnika Unreal Engine 5 oprawa wygląda chwilami aż fotorealistyczne (mimo że czasem grze zdarza się chodzić na słowo honoru), lecz klątwą "Metal Gear Solid Delta: Snake Eater" jest niewolnicze przywiązanie do oryginału, co czyni go praktycznie zbędnym. Zderzenie dzisiejszych możliwości technicznych i ówczesnego, obarczonego ograniczeniami tejże natury designu skutkuje implozją. Bo nadal dżungla podzielona jest na niewielkie kwartały, oddzielone od siebie ekranami loadingu, a ogłuszonego przeciwnika trzeba uprzednio podnieść, aby wypadły z niego fanty. Idąc po linii najmniejszego oporu, zdecydowano się nie grzebać przy mechanikach i zostawić bebechy tamtej gry właściwie nienaruszone. Jest tutaj co prawda uwspółcześniony tryb gry, gdzie obserwujemy Snake’a z kamery zawieszonej gdzieś nad jego ramionami, co z zasady ma ułatwić celowanie, ale znacznie ogranicza pole widoczności przy czołganiu się. Stąd lepiej przestawić na ten klasyczny, tylko wtedy gubi się sens grania w remake, bo poza lepszą oprawą graficzną (która i tak potrafi być zaskakująco i niezrozumiale nierówna na poziomie detali) nie otrzymujemy niemalże niczego nowego. A sensem podobnej produkcji, jak było to chociażby w przypadku uwspółcześnionych "Resident Evil" czy "Final Fantasy VII", jest żywy dialog z oryginałem, nie tylko na poziomie obiektywnych usprawnień technicznych, ale i kreatywny.



Przemawia przeze mnie gorycz, bo "Metal Gear Solid Delta: Snake Eater" to zmarnowana szansa na odświeżenie bodaj najlepszej odsłony znakomitego cyklu, remake, który nie uzasadnia wydania na niego kilkuset złotych z uwagi na brak starań ze strony Konami. Tyle dobrego, że gra nie odejmuje niczego z atrakcyjności pierwowzoru, stąd nadal otrzymujemy świetny tytuł, który kładzie nacisk nie na bezmyślną akcję, lecz staranne planowanie, opowiadający jakże aktualną dzisiaj fabułę sensacyjną o moralnych ambiwalencjach wojennego patriotyzmu. Dla części graczy będzie to zapewne gra nieznośnie wręcz archaiczna, ale i tak mowa o zjawisku, jakie zdarza się raz na lata. Ale może wszystko to było do przewidzenia, wszak Konami nie ma drugiego Kojimy.
1 10
Moja ocena:
7
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?