Recenzja filmu

Wielkie zimno (2017)
Gérard Pautonnier
Jean-Pierre Bacri
Arthur Dupont

Zimna komedia

To o tyle ciekawe, że fabularny punkt wyjścia jest całkiem nośny. Dowód w sprawie: wystawiam ocenę na Filmwebie i zaraz ktoś komentuje, że dziwnie niska, bo przecież opis brzmi dość zabawnie.
"W tej pracy najgorsze jest to, że cokolwiek byś robił, i tak jest za późno", wyznaje na samym wstępie "Wielkiego zimna" jeden z bohaterów, pracownik zakładu pogrzebowego. Już tu czuć mieszaninę życiowego zmęczenia i sarkazmu, które stanowią fundament filozofii filmu Gérarda Pautonniera. Jedno z drugim jest zresztą blisko powiązane: znój codzienności prowokuje przecież reakcję obronną, która może przybrać formę cierpkiego, dystansującego poczucia humoru. W końcu – jeśli odpowiednio przymrużyć oczy – to, co tragiczne, łatwo można wziąć za niemalże zabawne. Tytułowa niska temperatura nie nazywa więc jedynie okoliczności pogodowych, w jakich toczy się akcja francuskiego filmu. Można ją również czytać jako manifest cynicznego narracyjnego dystansu. Albo – niestety – jako opis znikomej reakcji emocjonalnej, jaką budzi seans. Tak, "Wielkie zimno" ogląda się bez frajdy, bez entuzjazmu, zaiste – na zimno.



To o tyle ciekawe, że fabularny punkt wyjścia jest całkiem nośny. Dowód w sprawie: wystawiam ocenę na Filmwebie i zaraz ktoś komentuje, że dziwnie niska, bo przecież opis brzmi dość zabawnie. Cóż, nie powiem – brzmi: konwój pogrzebowy gubi się po drodze na cmentarz, pośrodku tak zwanego niczego, na dodatek w trakcie wyjątkowo mroźnej zimy. Jest tu galeria sympatycznych nieudaczników zaplątanych w absurdalną sytuację, jest obraz nieprzychylnej, płatającej im kolejne figle rzeczywistości, jest komiczny kontrast między powagą sytuacji a niepoważnymi próbami sprostania jej wyzwaniom. Ale – pora na obowiązkowy kalambur w recenzji filmu o pracownikach zakładu pogrzebowego – życia w tym niewiele. Bohaterowie kręcą się w kółko, błądzą, niecierpliwią – i tak też się to ogląda: ot, w nieustannym niecierpliwym wierceniu. 

Nie pomaga nawet obiecujące powinowactwo stylistyczne. Wbrew francuskiej metryce filmu bliżej mu – i to nie tylko przez zaśnieżony krajobraz – do kina skandynawskiego, choćby twórczości braci Kaurismäkich. "Wielkie zimnoproponuje bowiem charakterystyczny, "autystyczny" typ humoru, daleki od rubaszności, jaką kojarzymy z francuską szkołą komedii. To śmieszno-smutny film drogi z melancholijnymi akordami gitary na ścieżce dźwiękowej, a nie jakiś krzykliwy kabaret. Na upartego można by się tu doszukiwać koligacji z twórczością braci Coenów. Zaśnieżony krajobraz znów myli tropy, każąc myśleć oczywiście o "Fargo", ale już sam pomysł na egzystencjalną komedię o względnie sympatycznych głupkach ma w sobie coś bardzo Coenowskiego. Trudno oprzeć się też skojarzeniom z "Pine Barrens", pamiętnym odcinkiem "Rodziny Soprano", w którym dwaj gangsterzy zamiast wykonać "mokrą robotę", gubili się w lesie i niemalże zamarzali na śmierć. Taka wyliczanka porównań ma jednak charakter paradoksalny: zamiast budować autorytet "Wielkiego zimna", tylko wydobywa jego kolejne słabości – od nijakość postaci po odtwórczość gagów. Bez zwyczajowego szusowania po zamarzniętym jeziorze i obowiązkowego gubienia trumny obyć się nie mogło; jest też etatowy ksiądz-krętacz oraz nieśmiertelny klasyk: znienacka ujawniony tupecik. Jest i nuda.

   

Bardziej niż żarty przekonuje zatem zbiorowy portret mieszkańców opustoszałego miasteczka, w którym nawet zakład pogrzebowy narzeka na przestój w interesach. Pracownicy parają się więc na boku amatorskim fryzjerstwem albo chodzą na przeszpiegi do przychodni lekarskiej w poszukiwaniu potencjalnych "klientów". A potem topią smutki w azjatyckiej restauracji, gdzie nikt nigdy nic nie je, a garstka "stałych bywalców" regularnie alkoholizuje się, popijając smętnie z kieliszków ze zdjęciami nagich pań na dnie. Pautonnier pochyla się nad tą powoli wymierającą społecznością zdominowaną przez smutnych panów w średnim wieku. Pokazuje świat, w którym zawody zaufania publicznego niezbyt zasługują na zaufanie; w którym wszelki obrządek, rytuał, świętość – tu symbolizowane przez cały biznes "okołopogrzebowy" – się dewaluują. A mimo to szuka przebłysków człowieczeństwa, jakby na przekór owej kompromitacyjnej grawitacji. Niestety, dobre chęci nie wystarczą. Do połączenia z patrzącym na ekran człowiekiem – przynajmniej z niżej podpisanym – nie dochodzi.
1 10
Moja ocena:
4
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones