Recenzja filmu

Igielnik (2017)
Deborah Haywood
Lily Newmark
Joanna Scanlan

Włóczką i haftem

Można powiedzieć, że wszystko to już było – estetykę reżyserka podpatrzyła u Todda Solondza i Wesa Andersona, dodała nieco hobbiciego ciepełka, baśniowej groteski i opowiedziała w gruncie rzeczy
Puchate horror vacui – wełniane swetry i szaliki przelewają się z kadru w kadr, czapka w kształcie kota wesoło podryguje na głowie, mieszkanie oplatają falbany, hafty, porcelanowe figurki, naklejki, rupieciarnia niemożliwa do przebrania. Babcine ciepełko, w które klinem wbija się rzeczywistość – ludzka nikczemność, gnuśność, okrucieństwo. 


Mamy to już w scenie otwierającej film. Córka i matka idą przez miasto, szczęśliwe, obwieszone tą swoją puchatością, lepem na złe spojrzenia. Widać, że nie jest to ich pierwsza przeprowadzka, że uciekały już wielokrotnie, gnane cierpieniem i największym z ludzkich motywatorów: potrzebą akceptacji. Rzucają się w oczy – Lyn (Joanna Scanlan) porusza się z trudem, drepcze, utyka, na plecach dzwiga pokaźny garb; twarz Iony (Lily Newmark) składa się z wielkich ust, rudych włosów i przepastnych źrenic. To uroda leśnej nimfy, obraz, na który nikt w tej sennej mieścinie nie był przygotowany. Jest w nich obu jakaś dziwaczność, groteska, ale także rozkoszne niedopasowanie, cud inności; Pippy Langstrumpf tańcząca na wzgórzach Twin Peaks do folk-rockowej muzyki Fleet Foxes. I nagle, kiedy już na dobre oswoimy się z tym niecodziennym widokiem, w plecy Lyn uderza piłka, ciśnięta z nienawiścią, ze śmiechem, z szyderstwem przez podwórkową dzieciarnię. One wiedzą i my wiemy – będzie trudno, jak zawsze. 

"Igielnik" – pokazywany w Wenecji pełnometrażowy debiut reżyserki Deborah Haywood – gra właśnie na takim podstawowym kontraście: falbaniastą miękkość domu przeciwstawia surowemu światu na zewnątrz. Wełniany kokon – warstwy różnokolorwych, ręcznie robionych ubrań – osłania kruchość Lyn i Iony, która nie dotyczy tylko sfery fizycznej – ułomnej, zawstydzającej, a więc stale wypieranej. Matka śpi z córką w jednym łóżku, bawi się w przyjęcia, piecze kolorowe babeczki, tylko nie za bardzo wiadomo, kto nad kim sprawuje pieczę. Bo niedopasowanie Lyn jest głębokie, oparte na urojeniach, ucieczce od rzeczywistości i całkowitym braku pewności siebie. W okrutnym świecie kreślonym przez Haywood nikt nie ma litości dla samotnej matki – jeśli nie potrafisz zdobyć się na asertywność, sąsiadki zrobią z ciebie kozła ofiarnego, miazgę, dojną krowę. A im większym popychadłem jest Lyn, tym bardziej Iona wchodzi w system norm – odkrywa w sobie seksualność, przebojowość, zyskuje nowe przyjaciółki i atrybuty typowej nastolatki: konto na portalu społecznościowym, minispódniczkę i błyszczyk do ust. Jednocześnie traci dostęp do świata matki, a nawet zaczyna się wstydzić jej dziwaczności, fantazjując, że ze szkoły odbiera ją piękna, wzbudzajaca podziw koleżanek stewardessa. Tylko że to radykalne odcięcie i tak nie uchroni Iony przed okrutną rzeczywistością. Inność – sugeruje reżyserka – ma niewiele wspólnego z gestem, maską czy ubiorem. To raczej stan umysłu, kruchość, którą ludzie pozbawieni delikatności wyczuwają podskórnie i usiłują wyzyskać na swoją korzyść. Zabawić się w kotka i myszkę, rozładować frustracje, nakarmić.

   

I tutaj kryje się największy paradoks "Igielnika". Można powiedzieć, że wszystko to już było – estetykę reżyserka podpatrzyła u Todda Solondza i Wesa Andersona, dodała nieco hobbiciego ciepełka, baśniowej groteski i opowiedziała w gruncie rzeczy banalną historyjkę o pierwszym kroku w dorosłość czy – szerzej – o rozpadzie relacji rodzinnych. Ale ta typowość skrywa wizję jak na debiut bardzo sugestywną i przede wszystkim konsekwetnie zrealizowaną – spójną wizualnie, poprowadzoną mocą duetu Scanlan-Newmark, zapadającą w pamięć dzięki kontrastom i nieoczywistym perspektywom. Nad filmem unosi się duch Chaplinowskiego trampa – człowieka prostego, który widzi więcej i czuje więcej, ale przede wszystkim – nie godzi się na zło, niesprawiedliwość i bezduszność współczesnego świata. Ludzka obłuda wywołuje u Charliego gwałtowne reakcje, wyzwala impulsy, pokłady nieokiełznanej energii – w tej samej chwili destrukcyjnej i twórczej. 

Podobnie w "Igielniku" zemsta i odwet – w poprzek baśniowej konwencji – mają moc transformowania ponurej rzeczywistości. Kaci boją się gwałtowności, boją się konsekwencji własnych działań, okopują się w błogiej nieświadomości małomiasteczkowych konwenansów, a w tym czasie ofiary – z ironicznym uśmiechem – serwują im piekło wyrzutów sumienia. Lyn i Iona są ulepione dokładnie z tej samej gliny, co Marcello z "Dogmana" Garrone. Pod miękką wełenką i dziesięcioma sweterkami kryją twardość, hart ducha, brak pokory. Tę brawurę współdzieli z bohaterkami sama reżyserka, w odważnym debiucie eksponując – jak wyznała w jednym z wywiadów – liczne wątki autobiograficznie. "Igielnik" to bez wątpienia jej autorski podpis, mocne i szczere preludium. Takie, które pozwala snuć przypuszczenia, że z kameralnej, prostej historii w przyszłości wykiełkują poważniejsze projekty. Kibicuję, czekam, oglądam – okutany w ciepły wełniany szalik. I z pluszowym kotem na głowie. 
1 10
Moja ocena:
7
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones