Recenzja filmu

Królestwo niebieskie (2005)
Ridley Scott
Orlando Bloom
Eva Green

Gdyby nie ten klimat...

Tak sobie pomyślałem, że recenzje stają się nudną formą wypowiedzi na temat filmu. Wszędzie ich pełno i nie wnoszą nic ciekawego do naszych małych "kinematograficznych" rozumków. Dlatego
Tak sobie pomyślałem, że recenzje stają się nudną formą wypowiedzi na temat filmu. Wszędzie ich pełno i nie wnoszą nic ciekawego do naszych małych "kinematograficznych" rozumków. Dlatego postanowiłem, jako przyszły reżyser (miejmy nadzieję), spojrzeć na film "Królestwo niebieskie" okiem wręcz kameleonowym, czyli okiem recenzenta i reżysera. Bardziej osobisty powód, dla którego ten tekst nie będzie normalną recenzją, jest taki, że najzwyczajniej skończyła mi się motywacja do pisania tego typu wypowiedzi. Ostatecznie zaś chciałbym nadać mojej "recenzji" charakter rozważań filozoficznych. No, ale przejdźmy do samego filmu. "Królestwo niebieskie" to nowy gigant reżyserskiego potentata kina amerykańskiego (o światowym nie wspomnę), który ma już za sobą podróż w przyszłość ("Łowca androidów"), ale i w dość odległą przeszłość ("Gladiator"). Scott wyczuł swoim lisim nosem, że trop przeszłości jest świetnym tropem (sam poszedłbym w tym samym kierunku) i udał się tym razem do średniowiecza, do krwawych lat krucjat. Nie tylko jego intryguje ten okres, mnie również. Bo przecież warto przenieść się choć na chwilę do czasów, gdy chrześcijanie niczym nie różnili się od muzułmanów, a pod wieloma względami byli gorsi. Jednak Ridley Scott zbyt intensywnie zapuścił się w żywot jednostki, która w tym przypadku jest Balian. Wiedziony słynnym kanonem hollywoodzkim "od zera do bohatera" zrobił ze zwykłego kowala w francuskiej wiosce wielkiego rycerza i obrońcę Jerozolimy, no i żeby nie było wątpliwości człowieka bez najmniejszej skazy (nie licząc jednego malutkiego wybuchu złości na początku filmu, ale któż w średniowieczu, a nawet w naszych czasach by o tym pamiętał). Co ciekawsze, ta przemiana dzieje się prawie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wczoraj Balian robił miecze, dziś nimi włada i co więcej potrafi zabić nie jednego najmężniejszego wojownika. Myślę, że wystarczyłoby ukraść choć dziesięć minut filmu żeby pokazać jak można stać się pogromcą niegodziwych jegomości średniowiecza. Niestety takiego materiału nie otrzymaliśmy. Żałuje też, że musieliśmy patrzyć na krucjaty przez pryzmat człowieka dobrego i nieskażonego (istna "woda utleniona" kinematografii). Ciekawiej można by było podejść do tego problemu, patrząc oczyma, np. zatwardziałego Templariusza, który szuka w Ziemi Świętej jedynie bogactw i sławy. Można by w tym momencie posłużyć się jakże rzadko stosowaną w kinie potrzebną brutalnością. Taki bohater spotkałby się ze sprzeciwem publiczności kochającej "cudownych" takich jak Balian. Ale wszystko wyszłoby na dobre, bo widz zauważyłby bezsens krucjat jak na dłoni. A Balian nie oferuje nam takich przemyśleń. Nie oferują też tego inne postacie. Scott na pewno miał jednak na celu "skompromitowanie" tego jakże obrzydliwego epizodu z historii ludu chrześcijańskiego. Wybrał sobie w tym celu kilka obrzydliwie złych postaci. Mowa mianowicie o kochającym zabijać Reynaldzie oraz przebiegłym, żądającym sławy i wojny Guyu de Lusignion. Jedyne postaci z krwi i kości jakie znajduje w "Królestwie niebieskim" to król Baldwin IV, Tyberiusz i Sybilla. Jednak każda z tych postaci jest zbyt epizodyczna, by naprawdę mogła coś znaczyć w filmie. Nie pozbawię się przyjemności przedstawienia tych postaci, które mimo swego zbyt małego znaczenia na ekranie długo pozostaną w mojej pamięci. Rozpocznę od króla Baldwina IV. Myślę, że to najbardziej dramatyczny bohater z wszystkich, jakie mamy okazję obejrzeć w "Królestwie niebieskim". Baldwin miał wszystko - zwycięstwo, władzę, ale przekonał się, jak mały jest wobec Boga, a nawet ludzi, uświadamia go o tym jego choroba - trąd. Tym samym dąży, by chrześcijanie i muzułmanie mogli żyć w pokoju na Ziemi Świętej. Jego siostra Sybilla jest bardzo podobna do swego brata, lecz dotknęło ja nieszczęście natury zgoła innej, jej mężem jest podły templariusz Guy de Lusignion. Nic więc dziwnego, że szybko zakochuje się w prostym (tu bym polemizował, zarówno ze sobą, jak i z reżyserem) i nieskazitelnym Balianie. Jednak ta miłość okaże uczuciem niezwykle trudny i dziwnym. No i wreszcie na koniec czas wziąć na warsztat Tyberiusza. Człowieka z przeszłością, który zrozumiał, jak odrażający jest zamysł krucjat i nawrócony z całym swoją mocą wspiera Króla Baldwina IV. "Królestwo niebieskie" dużo mówi również o wyborach, przed jakimi stali ludzie tamtych czasów. Każdy musiał wybrać co dla niego stanowi najwyższą wartość. Owszem teraz również dokonujemy takich wyborów, ale wtedy decyzja ta ogromnie rzutowała na przyszłe życie danego człowieka. Tak więc trzeba było zdecydować, czy chce się zostać wiecznym pachołkiem tego świata, aby dzięki temu poświęcić się uczuciom, rodzinie, czy może zyskać sławę bijąc się za ojczyznę i na zawsze zapisać się na kartach historii, a może wybrać drogę religijnego fanatyzmu, do którego namawiał sam "najświętszy" papież? Sam nie wiem, jakiego dokonałbym wyboru. Może poszedłbym za sławą, a może ze strachu osiadłbym na swoim poletku i całe życie żałował, że nie dałem sobie szansy być wielkim. Na szczęście tu i teraz takiej decyzji podejmować nie muszę, dlatego moim przodkom w średniowieczu nie zazdroszczę. Ostatnim ważnym i dobrze brzmiącym przesłaniem w filmie Scotta jest zderzenie dwóch wiar, w świętym mieście Jerozolimie. Dopiero będąc na seansie "Królestwa niebieskiego" uświadomiłem sobie, że w tym miejscu trwają walki od prawie tysiąca lat. Trzy wielkie religie do dnia dzisiejszego nie potrafią pogodzić się ze sobą i żyć w tym świętym miejscu, jak brat z bratem. Pewnie długo jeszcze tak się nie stanie. Rewelacyjna jest też obowiązkowa mowa w tego typu superprodukcjach. Scenarzyści zgotowali nam najbardziej oryginalną przemowę do ludu, bez zbędnego patosu. Jest to mowa niezwykle piękna, bo chwyta za serce jednostkę i to co w naszej jednostkowości najważniejsze, nie bije zaś w słabe człowiecze struny patriotyzmu. Dlatego uważam, że niczym jest "freedom speach" z "Bravehearta". Przemówieniu Blooma może dorównać tylko piękna scena końcowa z "Zapachu kobiety", mistrzowsko zagrana przez Ala Pacino, ale to przecież zupełnie inna liga niż "Królestwo niebieskie" Co do aktorstwa: Znów zawiodłem się na Orlando Bloomie. Ten aktor jest na fali sukcesu i chyba nikt nie zauważa, że zamiast ról filmowych otrzymujemy od niego kawał drewna (Bloom spokojnie mógłby powiedzieć po każdej swojej roli filmowej: "Konkretnie się narąbałem"). Miałem cichą nadzieję, że pod skrzydłami Scotta to drewno skruszeje i gra Blooma stanie się choć tak elastyczna jak spróchniałe drewno. No, ale jak to zwykle bywa, nadzieja jest matką głupich. Szkoda, że reżyser nie postawił na aktora mniej znanego, ale o większych umiejętnościach, na przykład na Paula Bettaniego. Ten niepozorny brytyjski aktor ma w sobie wielki potencjał, no i podobieństwo do swojego ekranowego ojca dużo większe (mowa tu o Liamie Neesonie). Za Bloomem mamy wielki poczet aktorów drugoplanowych i epizodycznych. Najlepsza z nich jest rola Edwarda Nortona jako Baldwina IV. Zabrano mu możliwość komunikowania się z widzem twarzą i mimiką. Jednak Norton wykorzystał to ze zdwojoną mocą. Porozumiewa się wyblakłymi oczyma, niezwykłym przytłumionym, trochę wręcz zniewieściałym głosem oraz sugestywnymi gestami. Mówiąc kolokwialnie, wręcz szalałem w każdym momencie, gdy na ekranie pojawiała się tajemnicza "zamaskowana" postura Edwarda Nortona. Nie bez patosu powiem, że to jedna z najlepszych ról drugoplanowych, jakie w życiu widziałem. Coś całkiem nowego pokazał również Jeremy Irons w roli starego wygi rycerskiego Tyberiusza. Główne skrzypce w budowaniu jego postaci zagrał schrypnięty głos i, co już nie jest zasługą Ironia, charakteryzacja. Eva Green jako kobiecy rodzynek w męskie obsadzie prezentuje się niezwykle uroczo. Ale to jak na razie spojrzenie tylko z czysto męskiego punktu widzenia. Bardzo żałuję , że wątek jej bohaterki - Sybilli, jest tak skąpy. Nie pozwolono Evie rozwinąć skrzydeł. Szkoda, bo to, co zobaczyłem, już okazało się kawałem dobrej aktorskiej roboty. Wróże pannie Green wielką karierę, bo oprócz niezwykle ciekawej i rzadkiej urody, ma również niebagatelny talent. Całą obsadę uzupełniają ciekawe epizody Liama Neeson (Gotfryd), Bernard Glessona (Reynald), David Thewlisa (Szpitalnik), Martona Csokasa (Guy de Lusignion) i Ghassan Massouda (Saladin, król saracenów). Oprawę do widowiska uzupełnia rewelacyjna tak zwana strona techniczna. No, ale tego trzeba się było spodziewać po filmie Ridleya Scotta... Niezwykłe są zdjęcia. Nie zabrakło tu mojego ulubionego "brudu", który buduje realizm. Czyli kurz, piasek no i odcienie zmąconej żółci i błękitu. To właśnie jest finezja i kunszt współczesnej sztuki operatorskiej. Widać, że zna się na niej John Mathieson. Zna się również na konstruowaniu scen widowiskowych, które zapierają dech w piersiach, jak choćby pokazanie zwartego szeregu końskich kopyt podczas szarży muzułmańskich wojowników. Za to zawiodła mnie scena nocnego ataku katapult. Wcale nie rzuciła mnie na kolana swoim ogromem, w tym momencie poczułem nawet, że wdarła się tu odrobina amatorszczyzny. Kolejnymi ogromnymi atutami "Królestwa niebieskiego" jest wierność historyczna kostiumów i scenografii z czasów średniowiecznych. Widać, że kostiumolodzy nie próżnowali, każdy zabity żołnierz ma na sobie strój swojego zakonu, a każdy najdrobniejszy szczegół dopracowany jest z niezwykła precyzją. Zachwyciła mnie też Jerozolima, która wręcz przeraża swoim przepychem i zaskakującym połączeniem kultur. Sam chciałbym choć raz zobaczyć takie miasto na własne oczy, a w nim przechadzających się krzyżowców z tarczami i mieczami. Niestety jedyną machiną czasu jaką w dzisiejszych czasach mamy dostępną jest właśnie kino. Zachwycony jestem również muzyką, która jest zupełną nowością jak na tak ogromne widowiska. Nie ma tu ogromnych orkiestrowych brzmień, lecz jest wiele subtelnych stylizowanych na średniowieczne kompozycje brzmień. Widoczny w utworach Harrego Gregsona-Williamsa jest również wschód. Jak zawsze podobały mi się "wycia" najczęściej serwowane nam w języku łacińskim. Troszkę się przez tą całą recenzję "nabluźniłem" na reżyserskie błędy Ridleya Scotta i nie ma co mówić, są one niepodważalne, ale sam klimat opowieści mnie zaczarował. A jest to stan mocny do tego stopnia, że najchętniej zobaczyłbym "Królestwo niebieskie" jeszcze jeden raz i jeszcze jeden, i jeszcze, i jeszcze, żeby ciągle móc choć przez te dwie godziny czuć się jak mały chrześcijański sługa wielkich rycerzy, a choćby nawet nikczemnych, byleby tam być i oglądać jak to się historia działa przed wiekami. Za to twórcą dziękuje i jestem w rozterce, jaką ocenę postawić temu filmowi, a żeby nie przysparzać sobie kłopotów, ocen tych postawiłbym kilka.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Obraz malowniczego pola. Środkiem spacerujący mężczyzna delikatnie gładzi dłonią zboże. Scena zmienia... czytaj więcej
Ridley Scott to twórca bardzo utalentowany. Jeden z niewielu ciągle tworzących wizjonerów kina. Co... czytaj więcej
Wyprawy krzyżowe to bez wątpienia ciekawy okres w historii i wręcz niewiarygodne jest, że kino sięga po... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones