Recenzja filmu

Moja matka (2015)
Nanni Moretti
Margherita Buy
John Turturro

Ból istnienia, ból tworzenia

Moretti wciąż robi kino nieznośnie deklaratywne i wsobne. Szpilki wbijane amerykańskiemu systemowi produkcyjnemu są już z lekka zardzewiałe, podobnie zresztą jak pomnik, który reżyser wykuwa
"Niech żyje reżyser!" – słyszymy w jednej ze scen "Mia Madre". Toast wznosi sam Nanni Moretti, lecz wpisana w jego nowy obraz ironia sprawia, że niewiele w tym okrzyku bufonady, a więcej determinacji i goryczy. Być może kino nie pozwoli nam zrozumieć świata i nie sprawi, że się z nim pogodzimy, ale koniec końców i tak warto je robić – przekonuje w swoim nowym filmie Włoch.



Już w pierwszej scenie lądujemy na planie filmowym, gdzie Margherita, reżyserka dramatu społecznego o protestujących robotnikach, próbuje okiełznać chaos. Ludzie za szybko forsują kordon, policjant zbyt mocno pałuje człowieka pracy, a potraktowani armatkami wodnymi statyści nie nadają się do błyskawicznego dubla. To oczywiście mały dramat, większy rozgrywa się poza planem: postępująca choroba matki wysysa życie również Margherity. Kobieta coraz gorzej znosi wizyty w szpitalu, coraz trudniej jej chodzić w butach singielki, coraz częściej wspomina utracone szanse. Kiedy widzimy ją na zakupach po długim dniu na planie, niepozorny obraz ma siłę rażenia armatniego wystrzału – mało jest ujęć, które w tak błyskawiczny i precyzyjny sposób sprowadzają artystów (lub "rzemieślników kina", jak zapewne powiedziałby Moretti) z firmamentu na ziemię.



Niestety, całość jest o wiele mniej subtelna niż wskazuje na to powyższy opis. Moretti wciąż robi kino nieznośnie deklaratywne i wsobne. Szpilki wbijane amerykańskiemu systemowi produkcyjnemu (reprezentowanemu przez karykaturę Stranieriego, amerykańskiego aktora o włoskich korzeniach i twarzy Johna Turturro) są już z lekka zardzewiałe, podobnie zresztą jak pomnik, który reżyser wykuwa europejskiej tradycji filmowej. Jego kinofilskie fascynacje przekładają się na serię scen, w których bohaterowie – najczęściej na drodze pretensjonalnej pogadanki – wyciągają "z mroków przeszłości" dawnych mistrzów. A jednak w myśl zasady, że nawet zepsuty zegar pokazuje dwa razy dziennie prawidłową godzinę, zdarzają się świetne momenty. W najlepszej scenie, wyciągniętej rodem z autotematycznych odlotów Felliniego, bohaterka śni o korowodzie widzów czekających na premierę jej dzieła. W jednym ujęciu kamera podąża za Margheritą wzdłuż kolejki, zaś z ludzkiej magmy wyłaniają się znajome twarze. Wreszcie kobieta rozpoznaje w tłumie siebie sprzed lat – przypomina sobie, jak bezceremonialnie odtrąciła zakochanego w niej chłopaka. Ów gest odwrotu, ucieczki, będzie powracać w jej życiu wielokrotnie.

Moretti patrzy na tę szamotaninę z empatią i czułością. Nie czyni z dziesiątej Muzy lekarstwa na samotność, nie upiera się, że kino jest odpowiedzią. Twierdzi jednak, że przekładając własne doświadczenia na taśmę filmową, filtrując je przez inny język, jesteśmy w stanie spojrzeć na życie z dystansu; możemy zamienić znój codzienności w całkiem niezłą opowieść i dostrzec w nim coś szlachetnego, prywatnego. Cóż, dobre i to.  
1 10
Moja ocena:
6
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones