Recenzja filmu

Ojciec Pio (2022)
Abel Ferrara
Shia LaBeouf

Sprawa tak beznadziejna, że nawet Święta Rita nie pomoże

W teorii, przepis na najbardziej szalony film religijny ostatnich lat. W praktyce, Abel Ferrara serwuje lekcję jak położyć cały potencjał swojego obrazu jednym prostym ruchem.
Gdyby się nad tym zastanowić, filmowe biografie katolickich świętych nieczęsto rozgrzewają serca kinomanów. Z reguły są to filmy do bólu poprawne, raczej nieaspirujące do wielkich nagród festiwalowych, a w ich obsadach na ogół próżno szukać głośnych nazwisk, rodem z topowych blockbusterów. Zdarzają się wśród nich wyjątki, jak choćby „Franciszek” z Mickey Rourke, lecz wciąż ciężko by takowy obraz wywołał w nas jakiekolwiek zainteresowanie przed premierą. No chyba, że za reżyserię filmowej historii Ojca Pio bierze się twórca „Złego Porucznika”, w tytułowej roli obsadzony zostaje niepokorny Shia LaBeouf, a całość dostaje kategorię wiekową 18+. W teorii, przepis na najbardziej szalony film religijny ostatnich lat. W praktyce, Abel Ferrara serwuje lekcję jak położyć cały potencjał swojego obrazu jednym prostym ruchem.

Obraz podzielony jest na dwa wątki. W pierwszym poznajemy Pio po przybyciu do San Giovanni Rotondo, gdzie zamieszkuje w lokalnym klasztorze i zaczyna pełnić posługę. Bez cienia wątpliwości, sceny z Pio należą do najlepszych i najbardziej pozostających w pamięci z całego filmu. Duża w tym zasługa tego, że Ferrara stara się pokazać tytułowego bohatera w nieidealny, a przez to bardziej ludzki sposób. Pio w tym filmie to człowiek rozdarty między niezachwianą wiarą, a swoimi wewnętrznymi demonami i wyrzutami sumienia. Co najbardziej zaskakujące, Shia LaBeouf, który w teorii powinien pasować do tej roli jak pięść do nosa, zdaje się w niej odnajdywać naprawdę dobrze. Jest w jego interpretacji Pio, coś niepokojącego a jednocześnie osobistego. Nie jest to rola na miarę choćby "Słodziaka", ale ciężko nie dostrzec zaangażowania, choć czasami przemienia się ono w szarżowaniu niczym Nic Cage za najlepszych lat. Najlepiej to widać w jednej z nielicznych scen, gdy Shia ma "partnera do gry", czyli moim zdaniem genialnej scenie spowiedzi, z kradnącym film epizodem Asi Argento. Gdyby cały, albo choć znaczna część filmu kręciły się wokół Pio, mielibyśmy do czynienia z obrazem odważnym i przykuwającym uwagę, choć nieidealnym i czasem pompatycznym.

Niestety mamy też wątek ruchu socjalistycznego, konkretnie jego trudnych prób uformowania się w podnoszącym się po Wielkiej Wojnie San Giovanni Rotondo. Ta część historii wyciąga na wierzch wszystko, co najgorsze ma do zaoferowania ta produkcja i autentycznie byłem zdziwiony, że dwa tak różniące się poziomem motywy mogą tworzyć jeden obraz. Bo tam gdzie sceny z Pio LaBeouf były niepokojące, intrygujące, dające jakieś pole do interpretacji, jakkolwiek zostające w pamięci, to praktycznie wszystko związane z ruchem socjalistycznym ogląda się jak produkcję TVP sprzed dekady.

Głównie kuleje tu aktorstwo, włoscy aktorzy starają się jak mogą, by ich anglojęzyczne kwestie brzmiały wiarygodnie, ale z w najlepszym przypadku średnim skutkiem. W skrajnych przypadkach brzmiało to tak źle, że dopiero przełączenie ścieżki dźwiękowej na lektora przyniosło ulgę uszom. Jednak zdecydowanie największą bolączką jest to, jak nieangażująca i zwyczajnie nudna jest ta historia. Owszem, finał może zszokować, ale poza tym, można spokojnie przewijać ten wątek do następnej sceny z tytułowym bohaterem. Co sprowadza nas do mojego największego zarzutu, otóż gdzieś w tak połowie filmu widz może się zorientować, że fabuła w coraz większym stopniu zaczyna oddalać się od Pio, w końcu niemalże odstawiając go na boczny tor. Także jeśli pisaliście się na kontrowersyjną opowieść o zakonniku walczącym z demonami przeszłości i balansującym na granicy szaleństwa, to dostaniecie tego może z 45 minut. Żeby było ciekawiej, to nie tak, że te wątki jakoś się przecinają, wpływają na siebie, a ich bohaterowie wchodzą ze sobą w interakcję. To dwie niezależne historie, których łączy tylko czas i miejsce akcji, przez co ciężko nie odnieść wrażenia że Abel Ferrara miał na stole dwa niedokończone scenariusze, ale zamiast je dokończyć, po prostu zszył je ze sobą, tworząc takiego potworka.

Co się zaś tyczy kwestii technicznej, zdjęcia Alessandro Abate stanowią jeden z lepszych elementów filmu. W wątku Pio udanie oddają klaustrofobiczny i niepokojący klimat klasztoru, a gdy kamera wychodzi na zewnątrz, udaje się jej naprawdę dobrze uchwycić urodę i nastrój włoskiego miasteczka. Mieszane uczucia z kolei wywołuje muzyka. Z jednej strony Joe Delia potrafi nadać nastrój utworem składającym się z kilku nut na fortepianie, z drugiej w jednej z bardziej dramatycznych scen, oraz w finale słyszymy coś brzmiące jak odrzut z soundtracku trzecioligowego westernu.

Podsumowując, "Ojciec Pio", to niestety ogromny zawód. To film, który choć nieidealny, mógłby być interesującym i wyróżniającym się wśród innych wielkoekranowych biografii świętych. Niestety, ten potwornie nudny, niepasujący do reszty, odbiegający poziomem i niesłusznie wyciągany na pierwszy plan wątek ruchu socjalistycznego ciągnie wszelki potencjał tego obrazu na dno. To też niestety kolejny po "Zamachu" dowód na schyłek formy reżysera.
1 10
Moja ocena:
3
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones