Kicz najlepszego sortu

Fascynacja i niepokój wywołane trailerem ulatniają się już w pierwszych minutach filmu, kiedy zamiast poruszającej opowieści snutej w absorbujący sposób, obserwujemy życie codzienne głównej
Tajemnicza fabuła, wciągająca historia, niesamowite zwroty akcji i wspaniała gra aktorska – to tylko nieliczne walory, których brakuje amerykańskiej produkcji "Return to Sender". Film, który jest dedykowany głównie kobietom, dotyka delikatnych sfer związanych z przemocą seksualną oraz życiem po gwałcie. I choć wydawać by się mogło, że motyw przebaczenia oprawcy wciąż jest wśród współczesnych widzów mało popularny, po obejrzeniu staje się jasne, że nie dowiedzieliśmy się na ten temat niczego nowego. Przeciwnie – już w trakcie seansu okazuje się, że poruszone wątki doskonale znamy z innych filmów, a postępowanie bohaterów i kwestie przez nich wypowiadane są łatwe do przewidzenia nawet dla laików. Listę brakujących zalet można uzupełnić jeszcze m. in. o konsekwencję i spójność, choć to wciąż za mało aby wyrazić, z jak bardzo niskich lotów kinem mamy do czynienia. 

Fascynacja i niepokój wywołane trailerem ulatniają się już w pierwszych minutach filmu, kiedy zamiast poruszającej opowieści snutej w absorbujący sposób, obserwujemy życie codzienne głównej bohaterki. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdybyśmy wybrali się na ekranizację powieści biograficznej połączonej z elementami melodramatu. Od thrillera oczekujemy znacznie więcej, niż kilka niespójnych migawek ze szpitalnych perypetii pielęgniarki. W filmie nie ma momentu, który zaskakuje. Nawet sam punkt kulminacyjny jest bardziej przewidywalny, niż żółtko w jajku. Najbardziej uderza fakt, że poruszony temat jest aktualny, bardzo ważny dla wielu kobiet. Szkoda, że nie zrealizowano go tak, by pobudzał do dyskusji, nie zaś irytował i zniechęcał.

Historia nie jest skomplikowana, co może uchodzić za plus. Bo przecież siła tkwi w prostocie i wcale nie potrzeba ekstremalnych pościgów czy wybuchających mózgów, żeby przyciągnąć uwagę widza. Jednak nawet brak zawiłości okazał się dla reżysera przeszkodą nie do pokonania. A ponieważ amatorów nie wypada krytykować, pozostańmy przy stwierdzeniu, że Fouad Mikati sztuki reżyserskiej musi się jeszcze nauczyć. Pretensji nie można natomiast nie skierować w kierunku aktorów. Urodziwa Rosamund Pike znana z rewelacyjnej gry w psychodelicznej "Zaginionej dziewczynie" (2014 r.), za którą otrzymała nominację do Oskara, tym razem zawiodła na całej linii. Nawet podczas sceny gwałtu – jedynego mocnego punktu filmu, atrakcyjna blond czterdziestka miała w sobie mniej emocji, niż większość obsady któregokolwiek odcinka "Trudnych Spraw". Produkcji nie uratował również poczciwy Nick Nolte, bo choć starał się jak mógł, epizody z jego udziałem były dominowane przez drażniące uśmieszki zgwałconej Mirandy, planującej bezwzględną zemstę na swym oprawcy. Doświadczona aktorka nie lepiej wypadła w ‘poważnych’ scenach pozbawionych dialogów. Złość wywołana drganiami ręki, która utrudnia równe udekorowanie tortu, została wygrana ze skupieniem godnym snajpera cierpiącego na czkawkę. Mało tego – ważne, kluczowe wręcz sceny rozmów z oprawcą okazały się uciążliwe przez zbyt długie ujęcia i brak naturalnych emocji. Wyćwiczone odwracanie głowy i udawane zamyślenie rażą widza przepełnionego już uczuciem wtórności. Momentami zostaje ono dodatkowo pogłębione zażenowaniem, które nie zamierza maleć.

Kiedy ktoś na publiczności oprócz wyczekiwania szybkiego końca oglądanej farsy, odnajduje nadzieję na choćby jeden przejaw mądrości wypływającej z filmu, ta w błyskawicznym tempie zostaje stłamszona. Weźmy za przykład scenę najważniejszą, ostatnią. Długo wyczekiwany koniec powinien obfitować w morał, lecz zamiast tego  otrzymujemy przewidywalny finał zrealizowany według doskonale nam znanego schematu. Można zatem pomyśleć, że w filmie mało się dzieje. W rzeczywistości nie dzieję się tu nic. Wielokrotnie przerobiony już temat, spowszedniały motyw zemsty i ledwie muśnięty obszar knucia intrygi wywołują w widzu niechęć. Popełniając zbrodnię ostateczną, bohaterka wbija ostatni gwóźdź do własnej trumny.

Oprócz niezliczonych wad monotonnej narracji dających się zauważyć już podczas pierwszego (i w większości przypadków ostatniego) kontaktu z filmem, z niemałymi trudnościami, lecz da się odnaleźć też kilka plusów. Jednym z nich są wykorzystane utwory, które jako jeden z nielicznych elementów "Return to Senders", trzymają poziom. Muzyka tworzy większą dramaturgię niż mimika aktorów, a szybkie, pełne dynamizmu modulacje tonów budują nastrój pełen napięcia. Gdyby wysłuchać filmu z zamkniętymi oczami, dałoby się doszukać w nim drugiego dna. Tymczasem przedstawiona historia jest na tyle głęboka, że dno dostrzec w niej bardzo ciężko. Wzrok widza zatrzymuje się na kilometrach żenady i tak chyba jest bezpieczniej, bo dłuższe wpatrywanie się w ekran mogłoby oślepić.
1 10
Moja ocena:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones