Recenzja filmu

Sami swoi. Początek (2024)
Artur Żmijewski
Adam Bobik
Karol Dziuba

Aj, Bożenciu... Ty mnie prequelem w denerwację nie wpędzaj

Kiedy zadajemy sobie pytanie, "Jak dostać gorączki?", kierujmy się do filmowców. Oni na pewno znają na nie odpowiedź. A brzmi ona najczęściej: prequel, sequel i remake. Gdy natomiast dotknie
Kiedy zadajemy sobie pytanie, "Jak dostać gorączki?", kierujmy się do filmowców. Oni na pewno znają na nie odpowiedź. A brzmi ona najczęściej: prequel, sequel i remake. Gdy natomiast dotknie sfery filmowego sacrum, zmienia wówczas kolor na "intensywnie" biały. I taki status, w dziale komediowego sacrum w polskiej kinematografii, ma trylogia Sylwestra Chęcińskiego o rodzinach Karguli i Pawlaków. I zapewne wielu po usłyszeniu, że powstaje nowy film z tymi bohaterami, od początku wykonało automatyczny wyrok, wrzucając film "Sami swoi. Początek" do worka z takimi produkcjami jak "Kogel-Mogel – edycja 2000+". Ale czy to na pewno właściwy wyrok?


Zapewne wiele osób miało podobną reakcję na hasło "powstaje prequel historii o Kargulach i Pawlakach", czyli stopniowe doprowadzanie się do wyłysienia poprzez rwanie włosów z głowy. Również nie byłam zbytnią entuzjastką tego pomysłu, lecz postanowiłam zostawić swoje nikłe upierzenie. Ale czas pokazuje, że nie zawsze takie okaleczanie się jest potrzebne.

Film w reżyserii Artura Żmijewskiego, oparty na powieści "Każdy żyje jak umie" autorstwa scenarzysty Andrzeja Mularczyka (odpowiedzialnego za takie giganty jak sami "Sami swoi" czy "Dom"), teoretycznie opowiada historię genezy konfliktu między dwiema rodzinami ze słynnych Krużewnik, czyli Karguli i Pawlaków. Na początku dostajemy słodki wstęp- dzieciństwo Kazimierza i Władysława. Ich szkolne i pozaszkolne potyczki, a przede wszystkim dziedziczną kultywację braku miłości międzysąsiedzkiej oraz słynny incydent z miedzą, który tak naprawdę nie wyjaśnia nam chwytliwego hasła promocyjnego. Ale nasi bohaterowie dorastają i wówczas film nabiera tempa, skupiając się w głównej mierze na postaci Kazimierza Pawlaka i jego przemianie z młodego chłopaka do gospodarza, ojca i przede wszystkim miłośnika koni. To ostatnie jest męczące nie tylko dla jego towarzyszek życia, ale również i dla widza.

Twórcy od początku musieli zmierzyć się z porównywaniem do filmu z lat 60. Dotyczy to również, a może i przede wszystkim aktorów. Ale Adam Bobik, który wcielił się w postać młodego Pawlaka wykreował własną wersję Kaźmirza, nie kopiował w skali 1:1 Wacława Kowalskiego co wyszło mu bardzo zgrabnie. On tym Pawlakiem BYŁ, ale po swojemu. Oddał w najbardziej możliwy sposób choleryczny i energiczny charakter postaci – sposób mówienia, poruszania się i zachowania. Może momentami wydawać się przerysowany, ale tak czy inaczej Adam Bobik pociągnął ten ciężki wagon. Dosyć gładko przeszedł z postaci młodego i niewinnego chłopaka ze wsi do roli dojrzałego ojca i męża, który musi podejmować właściwe męskie decyzje. Bohatera, który musi sobie odpowiedzieć, czy ważniejsze jest serce, czy rozum. Miłość do kobiety, czy do koni. Podobało mi się, że to było bardzo wyraziste i naprawdę można było się wczuć w tę przemianę Kazimierza. Na początku młodziaczek, zakochany i oddany pierwszej miłości, gotowy poświęcić dla niej wszystko. Wola z Góry-whatever it means – jest inna i trzeba się z nią pogodzić. Musi wybrać Manię (Weronika Humaj), która wydaje się być niczym zima w opozycji do Nechajki (Paulina Gałązka), energicznej, pogodnej i będącej w pewnym sensie uosobieniem lata. Wydawałoby się, że niewiele z tego będzie, bo Kaźmirz dalej z tyłu serca chowa dawną sympatię, jednakże z czasem, po wielu wspólnych przeżyciach mamy do czynienia z wzajemną miłością i troską męża i żony, ukrytą pod pozornie zwykłymi rzeczami/ sytuacjami – są to detale, ale DAJĄ się zauważyć. W bardzo ładny sposób pokazał nam również te głębsze emocje swojego bohatera, które można odczuć, jeśli damy sobie szansę zagłębić się w film i odrzucimy maniakalną myśl, że to musi być komedia, bo przecież te Kargule i Pawlaki to takie śmieszne były, więc teraz musi być tak samo. Nie. Bo TEN film tak naprawdę jest plecionką humoru i tematów poważniejszych typu przemiany historyczno – społeczne na przestrzeni 25 lat oraz moralne dylematy bohaterów. Spełnionych i niespełnionych oczekiwań od życia, dramatu II wojny światowej. Znów, porównując do filmów Chęcińskiego, u niego otrzymaliśmy "gotowy produkt", jakim byli główni bohaterowie, ale coś musiało wpłynąć na ich całokształt i wytłumaczenie znajdujemy u Żmijewskiego, który swój debiut pełnometrażowy dobrze udźwignął.

 

Ale nie dowiedzieliśmy się jednak nic o Władku Kargulu, który został bardzo zmarginalizowany, przez co Karol Dziuba nie pokazał nam wszystkiego, na co go stać. Rola młodego Kargula sprowadziła się głównie do bohatera jadącego na okazjach sąsiada, które mu przepadły oraz na odmienianiu słowa "konus” przez przypadki. A szkoda. Dobrym posunięciem było zatrudnienie wielu znanych nazwisk, jak Mirosław Baka, Zbigniew Zamachowski, czy Janusz Chabior lub Wojciech Malajkat, ale najlepszym pomysłem okazało się zaangażowanie Adama Ferencego i Anna DymnaAnny Dymnej jako wujostwa Pecynów, dla których Kazimierz był niemalże jak syn. Łączyli oni życiową mądrość z humorem w taki sposób, że nie da się ich nie lubić. Można by się zastanawiać, czy wujna Pecyna nie narodziła się ponownie jako Ania Pawlaczka, bo takie dziwne podobieństwo.

Ale przy pozytywach, jakie są, znalazły się też i słabe punkty. "Koniofilia" Kazimierza jest (momentami) bardzo męcząca, jak i wspomniane słowo "konus”, które czasem ma swój sens, ale jednak jest go za dużo. Technicznie rzecz biorąc niskie klucze są potrzebne, ale w wielu produkcjach sprawdzają się jedynie w kinach, o czym można się przekonać, oglądając film na mniejszym ekranie i na pewno przekonamy się, gdy wejdzie do telewizji. O ile ekran laptopa możemy ustawić, to z telewizorem mogą już być problemy. Kolejną, a może i najważniejszą rzeczą jest poniekąd niespójny trailer, który nie przypadł do gustu nawet niektórym aktorom, podkreślającym to w wywiadach oraz kampania promocyjna nastawiająca w większości na komedię, co również może być przyczyną pretensji widzów, że film nie jest śmieszny tylko poważny. Zostawmy na boku małe nieścisłości fabularne, jak imię matki Kazimierza, kto dokładnie był ofiarą "sprzedanej" kosy, lub kto dokładnie podróżował pociągiem, etc.


Kupując bilet do kina i udając się seans w dniu premiery, nie miałam wielkich oczekiwań tylko miałam jakąś wewnętrzną radość, że w końcu idę na polski film. Poddałam się mu i dostałam coś, co mnie otuliło i sprawiło, że udałam się jeszcze dwukrotnie-ten trzeci raz już nie planowany, co nie zdarza mi się od wielu lat. Być może była to również zasługa czystych zdjęć oraz pięknych plenerów świętokrzyskich (i nie tylko), ponownie wcielających się w Podole i sposób ich ukazania, które bardzo ładnie komponują się ze śliczną muzyką Pawła Lucewicza (twórca ścieżki dźwiękowej do nowszej wersji filmu "Znachor" czy serialu "Stulecie Winnych"), dając nam miły i głęboki odbiór. Ładnie dorównuje wesołej i wzruszającej muzyce, jaką stworzyli Wojciech KilarAndrzej Korzyński. Doskonale radzi sobie zarówno z opisywaniem urokliwych miejsc toczącej się akcji, jak i dramatów, z jakimi zmagają się główni bohaterowie. Podsumowując, uważam, że film "Sami swoi. Początek" jest filmem dobrym, pogodnym i wzruszającym oraz bardzo poruszającym i może dotrzeć do każdego, tylko trzeba dać mu szansę, odrzucić trochę komedię na bok i zagłębić się w jego toni zarówno fabularnej, jak i wizualnej.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Recenzja Sami swoi. Początek
Stało się! Nadszedł w końcu ten dzień, kiedy na ekrany kin zagościło najnowsze dzieło Artura Żmijewskiego... czytaj więcej