Stało się! Nadszedł w końcu ten dzień, kiedy na ekrany kin zagościło najnowsze dzieło Artura Żmijewskiego pt. "Sami swoi. Początek". Film ten już od pierwszej swojej wzmianki wzbudzał mało
Stało się! Nadszedł w końcu ten dzień, kiedy na ekrany kin zagościło najnowsze dzieło Artura Żmijewskiego pt. "Sami swoi. Początek". Film ten już od pierwszej swojej wzmianki wzbudzał mało entuzjastyczne nastawienie ze strony widzów, co nie zmieniło się także, gdy publikowano raz po raz kolejne materiały promocyjne. Nawet sam zwiastun został dosyć chłodno przyjęty przez potencjalną publiczność.
Trudno się jednak dziwić takiej krytyce. Mówimy tu jednak o powrocie do marki, która w naszym kraju obrosła niemałym kultem. Trylogia Sylwestra Chęcińskiego, w skład której wchodzą kolejno: "Sami swoi", "Nie ma mocnych" oraz "Kochaj albo rzuć", zalicza się w poczet najbardziej lubianych przez Polaków komedii, a w zespół z "Misiem", "Seksmisją" i "Rejsem", zajmuje czołowe miejsca we wszelkich rankingach najzabawniejszych polskich filmów. Nie da się ukryć, że na przygodach skonfliktowanych ze sobą sąsiadów: Kazimierza Pawlaka i Władysław Kargula, wychowały się pokolenia, a kwestię wypowiedziane przez nich z charakterystyczny kresowym akcentem, weszły na stałe do języka potocznego. Największą siłą tej trylogii były jednak kreacje Wacława Kowalskiego i Władysława Hańczy. Duet ten zaskarbił sobie sympatię widzów i na stałe zagościł w naszej pamięci.
Nic więc dziwnego, że oczekiwania, wobec tego filmu były dalekie od entuzjazmu. Sam oczekiwałem najgorszego, Jest to przecież nomen omen film, który wpisuje się niemal idealnie w panujący obecnie trend w polskim kinie, jakim jest powrót do znanych i kultowych tytułów z okresu PRL-u. Mój negatywny odbiór kolejnych części "Kogla-mogla", nowej "Akademii Pana Kleksa" czy netflixowego "Pana Samochodzika i Templariuszy" skłaniał mnie do ostrożnego podejścia do filmu Żmijewskiego. Nadzieja jednak umiera ostatnia, a zeszłoroczna ekranizacja "Znachora" pozwoliła mi odrobinę wierzyć, że wizyta w kinie na "Samych swoich. Początek" nie będzie bolesnym ciosem skierowanym w moje nostalgiczne serce, a miłych powrotem do lubianych przeze mnie bohaterów. Czy jest tak tragicznie, jak prognozowała widownia? Tego bym nie powiedział. Sukces? Unikałbym takich stwierdzeń, ale o mojej opinii później. Przejdźmy do fabuły!
Początek filmu przenosi nas do roku 1913 do malowniczych Krużewnik, które tak często były przywoływane przez bohaterów kultowej trylogii. Dowiadujemy się, że konflikt między rodziną Pawlaków a Kargulów trwał już od dobrych kilku pokoleń, a osobista niechęć Kazimierza do Władysława (z wzajemnością) sięga jeszcze czasów szkolnej ławki. Przypominamy sobie również słynny incydent z kosą, w który zamieszany był starsi z braci, czyli Jan Pawlak. Po tym krótkich prologu następuje przeskok czasowy o kilka lat, kiedy główni bohaterowie są już dorośli. Od tego momentu śledzimy losy Kazimierza Pawlaka (w tej roli Adam Bobik), który dojrzewa na naszych oczach do postaci znanej nam z interpretacji Wacława Kowalskiego. Film pokazujemy nam jego walką z przeciwnościami losu i kompleksami. Wszystko to na tle ważnych wydarzeń pierwszej połowy XX wieku. Pawlak próbuje zaciągnąć się do armii, by walczyć z bolszewikami, następnie jest świadkiem okupacji niemieckiej, a finalnie wsiada do pociągu, który ma zabrać całą jego rodzinę z Kresów na Ziemię Odzyskane.
Muszę przyznać, że chociaż streszczanie fabuły filmu, przy okazji pisania recenzji, jest dla mnie najprostszym jej elementem, tak w tym szczególnym przypadku miałem duży problem, by chociaż w paru słowach przekazać wam, o czym ten film jest. "Sam swoi. Początek" są bowiem pozbawieni jakiegokolwiek głównego motywu przewodnikiem, który sprawiałby, że historia, za którą podążamy, byłaby na tyle angażująca, by ją można było z przyjemnością śledzić. Całość przypomina bardziej pracę kronikarza, który skierował oko kamery w stronę Kazimierza Pawlaka, śledził całe jego młodzieńcze życie, a następnie upublicznił materiały filmowe, które były na tyle ciekawe i zabawne, by je pokazać szerszemu gronu. Jest to z pewnością niesamowite źródło wiedzy dla wszystkich entuzjastów tego bohatera oraz historyków jego fikcyjnego życie, ale czy konieczna była do tego realizacja dwugodzinnego filmu pełnometrażowego?
To, co wydaję się interesujące jako notka biograficzna na Wikipedii, niekoniecznie takie musi pozostać po przełożeniu tego na język filmu. Nawet jeśli dotyczy to wymyślonej postaci. Powinien o tym wiedzieć autor scenariusza Andrzej Mularczyk, scenarzysta wszystkich dzieł opowiadających o rodzinie Karguli i Pawlaków, a także kultowego serialu pt. "Dom". Nazwisko to z pewnością jest zasłużone dla naszego rodzimego kina i przez wiele lat było też gwarantem jakości. Piszę w czasie przeszłym dlatego, że niestety to właśnie do scenariusza mam najwięcej zarzutów. Brak głównego wątku fabularnego i skupieniu się bardziej na zaprezentowaniu klasycznego origin story (co zresztą jest główną zmorą prequeli największych światowych franczyz), nie byłoby może tak koszmarne do oglądania, gdyby scenarzysta zaoferował nam w zamian za to parę humorystycznych scen i zapadających w pamięć kwestii dialogowych.
Z humorem niestety nie jest tu najlepiej. Tak naprawdę ciężko film "Sami swoi. Początek" nazwać komedią. Jest to znacznie bardziej kino obyczajowe, które usilnie stara się nas rozśmieszyć, ale nie za bardzo mu to wychodzi. Bacznie wsłuchiwałem się w odgłosy publiczności, w nadziei, że nawet jeśli ja się dobrze nie bawię, to może chociaż pozostali widzowie zareagują głośnych śmiechem. Rozczarowujące jest jednak to, że pośród odgłosów spożywanego popcornu i siorbania resztek coli, dało się jedynie usłyszeć niezręczną ciszę, przerywaną okazjonalnym chichotem tych kilku fanów w czwartym rzędzie. Stoi to niestety w kontrze do pozostałych części.
Trylogia Chęcińskiego nie tylko bowiem wzbogaciła naszą rodzimą kinematografią, ale również mowę potoczną, jeśli chodzi o cytaty czy powiedzenia. "Miedza święta rzecz!", "Sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie", "Kargul, podejdź no do płota!", to tylko kilka kwestii, które potrafię przywołać w tej chwili z pamięci. Niestety scenariusz "Samych swoich. Początek" nie zadaje sobie zbyt wiele trudu, by stworzyć kwestię, które zagoszczą na dłużej w naszej głowie. Za szczyt lenistwa i braku kreatywności ze stronę twórców uznaję jednak wykorzystywanie żartów, występujących oryginalnie w poprzednich częściach. Mają one co prawdę wartość sentymentalną, ale nie wnoszą nic nowego do tej serii i są tylko tanim sposobem wywołania uśmiechu na ustach publiczności. Inną bolączką scenariusza jest również usilne wracanie co jakiś czas do tych samych zwrotów, tak jakby wielokrotne ich użycie miało sprawić, że będą one nagle śmieszniejsze. Przygotujcie się wiec na maraton nazywania Kazimierza Pawlaka "konusem" oraz ciągłe wsłuchiwanie się w kresową melodię słowa "denerwacja". Jeśli te sformułowania wywołują u was salwę śmiechu, to w trakcie seansu będziecie mieli jej aż nadmiar. Pozostali będą raczej poirytowani.
Scenariusza, który nie zaoferuje mi ciekawej i angażującej historii, trochę się spodziewałem; tego, że to nie będzie solidna komedia z zaskakującymi żartami byłem wręcz pewien, natomiast z pewnym entuzjazmem przyjmowałem wieści dotyczące wyborów obsadowych reżysera – Artura Żmijewskiego. Drugi plan zasilają przede wszystkim uznani i doświadczeni aktorzy, którzy lwią część swojego życia spędzili na deskach teatralnych. Zamachowski, Malajkat, Ferency, Chabior, Baka czy powracają po latach do tej serii (chociaż już w zupełnie innej roli) Anna Dymna, należą do grona tych polskich aktorów, których darzę ogromną estymą. Tym bardziej cieszę się, że po seansie tego filmu to się nie zmieniło i mimo kulawego scenariusza pokazali się z jak najlepszej strony. Nie da się ukryć, że mieli jednak ułatwione zadanie, wcielili się oni bowiem w postacie, które wcześniej znaliśmy jedynie ze wspomnień bohaterów (a czasami nawet w ogóle), więc mogli oni wykreować swoich bohaterów niemal od zera, nie obawiając się porównań do poprzednich odtwórców.
Znacznie trudniej miała młodsza część obsady, zwłaszcza Adam Bobik i Karol Dziuba, którzy to wcielając się w rolę Kazimierza Pawlaka i Władysława Kargula, musieli zmierzyć się z kreacjami Wacława Kowalskiego i Władysława Hańczy. Zacznijmy o Bobika, gdyż z tej dwójki to właśnie jego postaci dostała od twórców najwięcej uwagi. Chociaż pod względem fizyczność podobieństwo między nim a Kowalskim kończą się na wzroście, to młody aktor starał się jak najwierniej oddać wszystkie pozostałe cechy filmowego Pawlaka. Widać bardzo wyraźnie, że Adam Bobik odrobił lekcje i dokładnie przestudiował interpretacje tej postaci w wykonaniu swojego poprzednika. Jego bohater mówi, chodzi i gestykuluje w taki sam sposób jak Kazimierz Pawlak z trylogii Sylwestra Chęcińskiego. Mogłoby się więc wydawać, że Bobik zrównał się z legendą. Niestety, moja całościowa ocena tej postaci jest już znacznie gorsza.
Bohater grany przez Bobika często tak usilnie stara się być postacią wykreowaną przez Kowalskiego, że wielokrotnie ociera się o parodię i daleki jest od naturalności. Ta przesadna szarża i karykaturalność, sprawia niestety, że protagonista zostaje mocno zinfantylizowany. W efekcie, po filmie pozostaje nam w głowie jedynie wizerunek człowieka bardzo głupiego i dziecinnego. Czyżby twórcy nie zrozumieli tej postaci?
Chciałbym mniej gorzkich słów powiedzieć o odtwórcy roli Kargula. Możliwe, że tak by było, gdyby tylko ta postać dostała znacznie więcej czasu ekranowego. Niestety twórcy, z zupełnie niejasnych dla mnie powodów, postanowili ograniczyć występ tego bohatera do absolutnego minimum, czyniąc z Pawlaka jedynego protagonistę. Materiały promocyjne wskazywały na dwóch głównych bohaterów, gdzie każdy z nich nie jest mniej więcej tak samo rozbudowany. Prawda na ekranie wygląda jednak inaczej. Postać Władysława Kargula nie ma żadnego własnego wątku, a wszystkie jego zachowania istnieją tylko w kontekście jego słownych potyczek ze znienawidzonym sąsiadem.
Ich wspólne sceną są w zasadzie najlepszym elementem tych filmów. Widać, że Bobik i Dziuba doskonale się uzupełniają, tworząc w tych kilku scenach zabawny duet, przywodzący na myśl filmową "Zemstę" Andrzeja Wajdy. Chciałoby się wręcz wykrzyczeć: Dlaczego tak mało?! Wewnętrznie ten krzyk u mnie wybrzmiał i jednocześnie ogromnie żałuję, że Artur Żmijewski nie skupił się bardziej na tym konflikcie, bo przecież na tym głównie opierała się ta kultowa seria.
Mógłbym kilka pozytywnych słów wyrazić o technicznej stronie filmu dlatego, że sama realizacja stoi na wysokim poziomie. Takie elementy jak zdjęcia, montaż czy muzyka nie przeszkadzały w odbiorze, a wręcz przeciwnie sprawiały, że przyjemnie obcowało się z tym światem. Jest to zaskakujące, biorąc pod uwagę, że taka warsztatowa precyzja jest obecna ze strony debiutującego w pełnym metrażu reżysera Artura Żmijewskiego. Jak widać praca przy odcinkach seriali telewizyjnych, w których występował, okazała się kursem reżyserii dla tego aktora, dzięki czemu uniknął on wielu błędów realizacyjnych, tak charakterystycznych dla filmowych debiutów. Szkoda, że Żmijewski nie postarał się w tym, co dla mnie jest najważniejsze w kinie. Podstawą dobrego filmu jest dla mnie przede wszystkim dobra i angażująca historia oraz wielowymiarowe postacie. Tutaj niestety tego zabrakło i żadne piękne obrazki mi tego nie zrekompensują. Najgorsze jednak jest to, że "Sami swoi. Początek" nie działają jako autonomiczne dzieło filmowe i bez kontekstu, jakim jest kultowa trylogia, tak naprawdę tracą minimum swojej atrakcyjności.
Można więc zadać pytanie: Czy ten film był potrzebny? Kiniarzom, producentom i dystrybutorom z całą pewnością tak, ale mnie zapewne teraz czytają fani tej serii i to do nich chcę się zwrócić. Odpowiem wam lakonicznie: Nie! Chyba że przez tyle lat szargała wami głęboka potrzeba poznania imienia konia należącego do Kazimierza Pawlaka z Krużewnik. Taki właśnie jest ten film.