Film wypada obejrzeć ze względu na ciekawą historię, która z nieco innym scenariuszem mogłaby stanowić naprawdę dobrą podstawę na wiele kontynuacji, w czym twórcy horroru tak bardzo lubowali się
Bartosz M. Kowalski podejmuje się najtrudniejszego i najbardziej wymagającego gatunku, jakim jest horror. Wysokie oczekiwania do pierwszego polskiego slashera są jak najbardziej słuszne. W końcu ma z czym konkurować, jeżeli miłośnicy tego typu kina mieliby sięgnąć pamięcią do "Piątku trzynastego" (1980), "Halloween"(1978) czy, jakby mogło się wydawać, prekursorskiej "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną" (1974). Przez wiele miesięcy czekający na ten film zachodzili w głowę czy warto będzie wydać pieniądze na bilet do kina. Kiedy warunki nie pozwoliły dostać się premierze do kin, twórcy sprezentowali nam wyjątkowy komfort, wypuszczając "W lesie dziś nie zaśnie nikt" na serwery Netflixa - za co ogromny plus. Niemal dwie godziny filmu mijają przyzwoicie szybko, ale czy na pewno widz nie może narzekać na chociaż odrobinę nudy? Film z całą pewnością wybija się ponad dotychczasowe filmy grozy, jakie mogliśmy gościć w naszym rodzimym kinie. Mamy przyzwoite zdjęcia, nieźle zgrany dźwięk, obsadę znanych już nam twarzy przemieszaną z debiutantami oraz przede wszystkim slasherowy scenariusz.
Ciężko jednak nie wspomnieć o rażącej ścieżce na skróty, którą przebiegliśmy się, aby poznać postacie filmu. Prawie nic, czego dowiadujemy się o bohaterach, nie wynika z fabuły. Informacje o głównej grupie nastolatków wynikają z prowokowanych rozmów, które są w scenariuszu chyba tylko po to, żeby przybliżyć nam bohaterów, którym mamy kibicować w zmaganiach z szalejącym po lesie mordercą. Tutaj zabawa jest równie uproszczona, żeby nie powiedzieć ukrócona. Nie mamy za dużo scen, w których moglibyśmy trzymać kciuki za poszczególne postacie. Morderstwa grupki nastolatków przebiegają szybko i niezbyt kłopotliwie. Najbardziej jednak denerwuje ucinanie wątków bez jakiegokolwiek wyjaśnienia. Przykładowo: kadr, w którym za drzewem znika zakrwawiona ręka musiał być nakręcony chyba tylko do zwiastuna, bo nijak ma się do fabuły. Złapanie przez mordercę w kościele jednego z bohaterów kończy się jego ucieczką, ale nie jest nam dane zobaczyć, jak tego dokonał. Kiedy nasi bohaterowie opuszczają główne obozowisko, nie wiemy co się dzieje z pozostałymi obozowiczami, opiekunami ani żadnymi innymi bohaterami przedstawionymi nam na początku filmu.
O ile nie mam zastrzeżeń do debiutujących na dużym ekranie Michała Lupy, wcielającego się w rolę Julka, czy Sebastiana Deli, filmowego Daniela, tak zaskoczył mnie brak profesjonalizmu ze strony dwóch kobiet. Wiktoria Gąsiewska odgrywa rolę Anieli jak tylko kolejną postać z telewizyjnej stacji. Wypowiadane przez nią kwestie przypominają szkolny teatr do tego stopnia, że jej śmierć na ekranie odbywa się bez żadnej emocji ze strony widza. Z kolei Julia Wieniawa miała zdecydowanie większe pole do popisu. Jest na ekranie do końca filmu, odgrywa w nim główną rolę, a jej postać Zosi miała ogromny potencjał. Kto śledzi slashery z uwagą, doskonale wie, że takie postacie najczęściej wychodzą z masakry obronną ręką. Historia jej traumy przedstawia nam się dzięki snom bohaterki, która jak na główną postać ma mało kwestii do wypowiedzenia. Scenarzystom zupełnie nie udało się stworzyć więzi między bohaterami a widzem. Najprostsza koncepcja slashera - rodzaj filmowego horroru o fabule, w której liczba bohaterów zmniejsza się w "dziwnych" okolicznościach. Jeśli rozłożymy "W lesie dziś nie zaśnie nikt" na linię czasu, jest mniej więcej tak: początkowo żadnej grozy, później bohaterowie umierają jedno po drugim, następnie trochę ucieczki i historia skąd wzięli się prześladowcy, a na końcu triumf głównej bohaterki i zakończenie, które skłania nas ku myśli, że może powstać sequel.
Akson Studio
Michał Chojnacki
Dużym plusem na pewno są elementy dyskretnego dowcipu przemycanego w monologach bohaterów. Dobre zdjęcia rekompensują chwilami przeciągnięte z efektami muzycznymi sceny. Wycieczka do kultowego "Krzyku" (1996), gdzie jedna z postaci tworzy sześć grzechów głównych horroru na wzór wielu teorii fanów tego gatunku z obrazów Wesa Cravena. Film sam w sobie uważam za dobry początek horroru na scenie polskich filmów. To dobra odmiana, kiedy zalewa nas co roku fala średniego rodzaju komedii romantycznych. Jaki by nie był zwiastun, obsada czy fabuła, tak horror z całą pewnością cieszy się zawsze ogromnym zainteresowaniem. W obliczu sukcesu, jakim była głośnej fala zaciekawienia wokół filmu, można by się spodziewać, że nie jest to ostatni slasher, jakim obdarowano naszą rodowitą filmografię. Film wypada obejrzeć ze względu na ciekawą historię, która z nieco innym scenariuszem mogłaby stanowić naprawdę dobrą podstawę na wiele kontynuacji, w czym twórcy horroru tak bardzo lubowali się w latach 70 i 80.