Hej,
z uwagi na fakt, że same się już gubimy w czytaniu tego natłoku historyjek własnych, postanowiłyśmy naszą etiudę wraz z postem-matką, który nas zainspirował do działania umieścić w nowym temacie. Dobra kupa nie jest zła-jak to mówią więc wszystko razem trzymać odtąd będziemy. Miłego czytanka. TO wszystko dla Was!
Czekamy na opinie i wskazówki!
Pozdrówki!!!
M&A
Genialnie!! Czyli jednak ślub Booth'a z Annie i "Sara" z Shaw'em... Czekam z niecierpliwością na c.d:) a tak w ogóle się nie przestawiłam to ja www.bones-story.blog.onet.pl:)
Ta Bones to ma szczęście do facetów :D (Booth oczywiście na pierwszym miejscu) a wasze opowiadanie jest uzależniające ;) Czekamy.. :D
Bardzo nam miło czytać tak przychylne komentarze ;) Dziękujemy bardzo za te pochlebne opinie i obiecujemy, że zaskoczymy Was jeszcze nie raz. W końcu Wasze zdanie dla nas jest najważniejsze, a to że nasz ff się podoba aż tak do czegoś zobowiązuje :D
Pozdrawiamy serdecznie
p.s. A co do tej przerwy na święta to hmm... Po długiej naradzie z Marlen zdecydowałyśmy się na przygotowanie szopki noworocznej i... UWAGA, UWAGA. POZOR, POZOR!!! Ogłaszamy casting na trzech króli (sztuk trzy ;P) i na owieczki (sztuków tyle ile wlezie) ;P
Hm... jako zodiakalny baran mogę być owcą, choć nie jestem do tego całkowicie przekonania. Ostatecznie to dość estetyczne i wartościowe stworzenia (oscypki, wełna i baranice hej!), ale niezbyt inteligentne. Jeśli zabraknie ról głów koronowanych, to mogę być ostatecznie owcą - z zastrzeżeniem, że czarną.
ja jako zodiakalny lew, czy też lwica szukam swego miejsca w waszej szopce, może mi coś znajdziecie ;) :))
Ja jako panna moge grać Maryję:-) A co do opowiadania, to jak zwykle:ŚWIETNIE!!! suerte: Witam wśród miłośniczek opowiadania Marlen i Rokitki! Oczywiscie, jak na prawdziwą fanke Kości przystało, z wielka chęcią wchodzę na twoją stronę, jest naprawdę EXTRA! A i zachecam wszystkich do dzisiejszego odcinka "Kości"!
Ps.Super, że nie robicie przerwy!
Do ewcia9494: Dziekuję bardzo:) Miło mi, ze odwiedzasz moją stronę:)
A co do szopki to: Ja raczej nadaję się na jednego z króli:D Do owiec nic nie mam, ale są takie...białe. Chyba, że przypadnie mi rola czarnej owieczki. To zupełnie inna sprawa:D Na to się piszę xD
Ja jako panna mogę grać Maryję;-) A co do opowiadania, to jak zwykle świetnie!!! suerte:Witam Cię wśród miłośniczek opowiadania Marlen i Rokitki! A co do twojej strony: Jak na prawdziwa fankę "Kości" przystało, z wielką checia odwiedzam twoją stronę, i zachęcam wszystkich do tego samego, bo jest naprawdę EXTRA!!!
Ps.Super, że w święta nie robicie przerwy!!!
Ups, wysłałam dwie bardzo podobne treścią i stylem komenty! Cos mi się komputer psuje;-)
Ja również jestem zodiakalnym koziorożcem. Mam nadzieję, że jakaś rola się znajdzie ;)
no, dobrze, ze przerwy, bo ja mam jeszcze 2 części zaległości, ale to przez natłok pracy. jak znajdę chwilę nadrobię, bo jestem niezmiernie ciekawa co się stanie :)
ja jestem waga zodjaku.
WESOŁYCH ŚWIĄTTT!!!!!!
Więc to będzie tak: Gdy tylko pokonamy wszelkie bariery techniczno-logistyczno-administracyjno-odległościowo...jakieśtam to część kolejna pojawi się w końcu na łamach forum;)
No to ruszamy dalej :) Wybaczcie tak długo przerwę, która nastąpiła mimo obietnicy, że nie będziemy robiły przerwy na święta ale tak jakoś się złożyło, że jednak musiałyśmy ją zrobić. To znaczy nawaliłam konkretnie ja, a jak wiadomo Marlen beze mnie dalej ruszyć nie mogła. Nałożyła się masa spraw na siebie, najpierw ferwor świątecznych przygotowań, potem przygotowania do ślubu siostry, a tuż po świętach odeszła do Lepszego Świata bardzo bliska mi osoba i tak jakoś to wszystko spowodowało brak czasu na te nasze para- pisarstwo no i brak weny. Bardzo przepraszam. Mam nadzieję, że mi wybaczycie ;)
***59***
Po złożeniu przysięgi przed sędzią i podpisaniu kilku dokumentów Annie i Seeley przyjmowali gratulacje od przybyłych gości.
-Nie ukrywam synku, że było to dla nas ogromne zaskoczenie, ale cieszymy się twoim szczęściem.- jako pierwsza podeszła do nowożeńców Megan Booth. Tuż za nią stanął uśmiechnięty Joseph.
-Najlepszego synu.- rzucił gromkim głosem i uściskał Seeley’a tuż po tym jak jego żona wypuściła go z objęć.- Witaj w rodzinie.- tu zwrócił się do rozradowanej Annie.
Przez następne pół uściskali masę rąk i ucałowali tyleż samo policzków. W końcu wszyscy zasiedli do uroczystego obiadu. Było gwarno i wesoło. Jednak Joss nie bardzo dopisywał humor. Próbowała nie zwracać uwagi na natarczywe spojrzenia Svena i próby nawiązania rozmowy. Myślała, że spławi go zdawkowymi monosylabami jednak on wydawał się być niestrudzony w swoich zabiegach. W tym mężczyźnie było coś bardzo niepokojącego i wręcz odpychającego. Wstrząsnął ją dreszcz na myśl, że te wielkie łapska mogłyby ją dotknąć.
-Co się dzieje Joss? Zimno ci?- zapytał Booth przyglądając się z troską siostrze.
-Może tak trochę. Chyba się nieco przeziębiłam. Ale się nie martw, nie zepsuję ci przyjęcia weselnego.- na jej twarz wpłynął nieco sztuczny uśmiech.
Westchnął ciężko i mruknął półgłosem, tak żeby Annie nie słyszała, bardziej stwierdzenie niż pytanie.
-Nadal uważasz, że źle zrobiłem.
-Seeley, to twoje życie. Ja naprawdę nie mam prawa się w nie wtrącać. Zrobiłeś to, co uznałeś za słuszne. A to co ja o tym myślę to już jest mniej ważne.
-Joss…- zaczął jednak przerwała mu Annie.
-Skarbie.- władczym gestem położyła na jego przedramieniu lewą dłoń ozdobioną złotym krążkiem.- Może zatańczymy?
-Tak… Naturalnie.- odpowiedział i posłał Josephine przepraszające spojrzenie. Tuż po tym jak Seeley poprowadził żonę na parkiet, Sven skorzystał z okazji, że miejsce tuż obok Joss jest wolne i się przysiadł.
-Może my także byśmy zatańczyli?- zapytał półgłosem nieznacznie pochylając się w jej stronę. Kobieta spojrzała na niego i dostrzegła w jego oczach jakiś dziwny błysk. Przeraziła się nieco. Nigdy nie bała się mężczyzn, zawsze umiała sobie z nimi radzić jednak w tym człowieku było cos niepokojącego. Alarmującego wręcz.
-Ja nie…
-Przepraszam.- usłyszała nagle i poczuła czyjąś ciepłą dłoń na swoim odsłoniętym ramieniu.- Zatańczymy?
Odwróciła się gwałtownie i ujrzała Sweets’a.
-Hej!- Sven podniósł się i ze złością spojrzał na Lance. Górował nad nim wzrostem i posturą.- Ja ją pierwszy poprosiłem.
-Ale ona jest tu ze mną.- odparł buńczucznie Słodki, zadzierając do góry głowę aby spojrzeć w twarz rywalowi.
Josephine otworzyła nieco usta ze zdziwienia. Po raz pierwszy widziała jak Lance się komuś stawia. Z każdego konfliktu zawsze starał się wyjść ugodowo lub po prostu się wycofywał, a tu taka niespodzianka. Sven spojrzał na Joss w poszukiwaniu potwierdzenia.
-To prawda.- przytaknęła słowom przyjaciela i podała mu rękę.- Z przyjemnością z tobą zatańczę kochanie.- ostatnie słowo dobitnie zaakcentowała.
Sweets, którego początkowo nieco zatkało po tym jak usłyszał słowa Joss uśmiechnął się wręcz od ucha do ucha. Z radością podał kobiecie ramię i poprowadził ją na parkiet.
Sven odprowadził parę wzrokiem w którym kryło się coś nieodgadnionego. Dłonie zacisnął w pięści z taką siłą aż zbielały mu kostki.
Josephine w tańcu przywarła do przyjaciela trzęsąc się jak osika. Lance objął ją nieco mocniej, próbując uspokoić.
-Co się dzieje?- zapytał cicho szepcąc wprost do jej ucha.
-Powiem ci szczerze, że nie wiem co się ze mną dzieje. Ten człowiek mnie przeraża.- mruknęła, opierając brodę na jego ramieniu. Sweets wykonał obrót i spojrzał na siedzącego przy stole pary młodej mężczyznę.
-Nie wygląda na uradowanego faktem, że ze sobą tańczymy.
-Nie wiem w ogóle skąd moja bratowa go wytrzasnęła. Dopiero dzisiaj poznała mnie i Seeley’a z nim. Od razu mi się nie spodobał.
-Masz rację, jego aparycja nie jest zbyt zachęcająca do zawarcia bliższej znajomości.- poparł ją delikatnie głaszcząc po plecach.
-A najśmieszniejsze jest to, że ten gość najwyraźniej rości sobie do mnie jakieś prawa.
-Jeśli tak jest w istocie, to nie jest śmieszne.- Lance odsunął się nieco i spojrzał jej w oczy.- Nie chciałbym żeby ci się coś stało. Ten cały znajomy Annie może być niebezpieczny. Jesteś piękną kobietą i podobasz się mężczyznom, ale wierz mi, nie wszyscy z nich mają dobre intencje.
-Teraz mówisz jak mój starszy brat.
-Booth to mądry i poczciwy człowiek a przede wszystkim świetny agent. Słuchaj jego rad i chociaż po części staraj się do nich dostosować.
-Nie muszę mu chyba tego powtarzać?- zapytała uśmiechając się lekko.
-Nie, ale proszę weź sobie moje słowa do serca.- poprosił.
-Tak jest sir.- zasalutowała, mrugając łobuzersko.
-Odprowadzę cię do stolika.- zaoferował Lance po skończonym tańcu.
-A nie moglibyśmy jeszcze trochę się pokręcić? Nie chcę jeszcze tam wracać.
-Ok.- odparł z nieukrywaną radością w głosie i porwał swoją przyjaciółkę do walca.
Niedaleko nich tańczył Booth z Annie. Nie wiadomo dlaczego nagle przed jego oczyma pojawił się obraz pierwszego tańca z Brennan. Coś ścisnęło go w gardle.
-dobrze się czujesz?- zapytała Annie przyglądając mu się wnikliwie.
-Ta… tak. Dlaczego pytasz?- odpowiedział, nie wiedząc czemu nieco zmieszany. Poczuł się jak uczniak przyłapany na oglądaniu świerszczyków.
-Zbladłeś. A może mi się tylko wydaje.- wzruszyła ramionami.
-Wydaje ci się.- zapewnił ją, przytulając nieco mocniej. Annie poczuła się pewnie. Już nic ani nikt nie był w stanie ich rozdzielić. Byli małżeństwem a małżeństwo dla Seeley’a to rzecz święta.
-Czy Josephine i tego mężczyznę coś łączy?- zapytała ni stąd ni z owąd.
-Kogo?
-No twoją siostrę i tego młodziaka, który z nią tańczy, o tam.- ruchem głowy wskazała mu miejsce.
-Joss i Sweets?- roześmiał się.- Nie, nie. Oni są po prostu dobrymi przyjaciółmi.
-Nie wygląda mi to na przyjaźń, ale skoro tak twierdzisz.- uśmiechnęła się.- Sven mi zdradził, że bardzo mu się podoba Josephine.
Wzdłuż kręgosłupa Booth’a przebiegł zimny prąd. Odsunął się nieco od swojej świeżo zaślubionej żony i spojrzał na nią uważnie.
-Nie wydaje mi się aby twój przyjaciel i moja siostra stworzyli udaną parę.- powiedział chłodno.
-Ależ skarbie, nie mów mi, że będziesz wybierał mężczyzn z którymi ma się ona spotykać.
-Nie, nie będę. Josephine jest dorosła i dobrze wie co robi, ale ten cały…- przerwał próbując sobie przypomnieć imię świadka.-…Hans nie jest w jej typie. Znam ją trochę, uwierz mi.
-Sven.- usłyszał zimny głos.
-Słucham?
-Ten cały Hans ma na imię Sven.- poprawiła go ze złością.- Jak możesz być aż tak absurdalny?!
-Jaki?- zapytał i stanął w miejscu.- O co ci teraz chodzi?
-Nieważne. Przepraszam kochanie. Nie wiem dlaczego się uniosłam. To chyba przez to, że nie najlepiej się czuję.
-Chodź. Usiądziemy. Odpoczniesz trochę. Niestety nie możemy zostawić gości samych. Musimy tutaj jeszcze pobyć.
Annie pokiwała głową i pierwsza ruszyła w stronę ich stolika z rozmysłem eksponując swój, pokaźnych rozmiarów, brzuch.
Przez następne dwie godziny Joss unikała Svena jak tylko mogła. W końcu zaszyła się w małej altance, oplecionej kwitnącymi różami w taki sposób, że nie było widać osób siedzących za ażurowymi drewnianymi ściankami. Usiadła na ławeczce i z lubością wyciągnęła przed siebie swoje długie nogi. Ściągnęła czarne czółenka. Bosymi stopami dotknęła zimnej podłogi. Po tylu tańcach jakimi uraczył ją Lance ten chłodny dotyk przyniósł jej ogromne ukojenie. Uśmiechnęła się pod nosem i pociągnęła spory łyk szampana z przyniesionego ze sobą kieliszka. Z zamkniętymi oczyma zaczęła przysłuchiwać się nieco przytłumionej muzyce weselnej i radosnemu szemrzeniu wody we fontannie, znajdującej się po drugiej stronie ścieżki naprzeciwko altanki.
-Więc to tu się schował mój ptaszek.- zimny, tubalny głos sprawił, że natychmiast poderwała się z ławki. Wszystkie mięśnie miała napięte jak postronki. Znała to uczucie. Nie wiedzieć dlaczego jej ciało zawsze przygotowuje się do odparcia ataku nim świadomość zaistnienia takiego faktu do niej dotrze.
-Nie chowałam się.- odpowiedziała z niespotykanym spokojem z powrotem wzuwając buty.
-Nie rób tego.- powiedział Sven i zbliżył się do niej o krok.-Boso wyglądasz niczym jakaś bogini.
Joss skrzywiła się słysząc wątpliwej „jakości” komplement.
-Przepraszam, chyba już powinnam wrócić do gości.- wyminęła go i mimo drżących nóg pewnym krokiem wyszła z altanki.
-Zaczekaj.
Poczuła mocny chwyt zimnych palców na ramieniu i silne szarpnięcie.
- Chciałem tylko z tobą porozmawiać.- Sven przyciągnął ją do siebie. Nie uważasz, że powinniśmy się lepiej poznać?
Joss w oka mgnieniu z zawodową precyzją oceniła swoje szanse na tle wielkiego osiłka.
-Sądzę, że poprzez takie zachowanie do consensusu na pewno nie dojdziemy.- wymownie spojrzała na jego wielką rękę nadal ściskającą jej ramię.
-Nie?- zaśmiał się rubasznie, a w jego oczach pojawił się niebezpieczny błysk.- Myślę, że jesteś bardzo niegrzeczną dziewczynką, która lubi dużych i silnych chłopców, którzy od czasu do czasu mogliby ci dać porządnego klapsa.- drugą wolną rękę wplótł w jej włosy i nieznacznie się pochylił.
-Puść mnie.- zaczęła się wyrywać, jednak jego uścisk był niczym imadło.-Bo będę krzyczeć.
-O nie moja słodka. Ze mną nie pójdzie ci tak łatwo.- przyciągnął ją jeszcze bliżej i zaczął całować.
Josephine nie widząc innego sposobu ratunku z całej siły kopnęła go kolanem w krocze. Sven zawył z bólu i zgiął się w pół. Kobieta korzystając z okazji, że ma wolne ręce, zadała dwa precyzyjne ciosy pięścią. Pierwszym trafiła w kwadratową szczękę, a drugim w nos, prawdopodobnie go łamiąc. Napastnik po raz kolejny krzyknął i wymamrotał coś niezrozumiałego plując krwią.
-Ty wredna dziwko!- krzyknął ktoś za jej plecami.
Josephine odwróciła się i ujrzała Annie zbliżającą się w ich stronę z niewiarygodną szybkością jak na ciężarną.
-Jak śmiałaś uderzyć syna Aspasa?!!- krzyczała z furią.- Ty skończona idiotko!!!
-O co ci chodzi? Broniłam się.- Joss zaczęła się tłumaczyć chociaż dobrze wiedziała, że nie musi.
-Gdzie jesteś skarbie?- rozległ się głos Seeley’a. Był na sąsiedniej ścieżce oddzielonej od miejsca, w którym się teraz znajdowali wysokimi tujami.
-Zapłacisz mi za to.- wycedziła jadowicie Annie i z całej siły popchnęła Joss, tak że wylądowała ona we fontannie.
-Co tu się dzieje?!- wykrzyknął Booth podbiegając do zebranych.-Josephine?
-Aaaa…- zajęczała Ann słaniając się na nogach i chwytając za brzuch.
-Annie? Co jest? Co się dzieje?- zaniepokojenie Booth’a rosło z minuty na minutę. Spojrzał na Josephine, która wygrzebała się z fontanny i teraz stała na ścieżce ociekając wodą.
-Proszę cię, pomóż mi. Chyba rodzę.- chwyciła go za ramię jedną ręką, drugą nadal trzymając się za brzuch.
-Boże!- Booth wziął swoją żonę na ręce i pośpieszył w stronę restauracji.
-Jeszcze z tobą nie skończyłem.- wymruczał do ucha Joss, Sven i podążył za Booth’em i Annie.
Josephine z powrotem weszła do altanki i usiadła na ławce. Była całkowicie zdezorientowana i roztrzęsiona. Ukryła twarz w dłoniach. Nie wiedziała ile czasu spędziła w takiej pozycji. Z letargu wyrwał ją dopiero głos Sweets’a, który zaalarmowany jej długą nieobecnością postanowił ją odszukać.
-Josephine?
Podniosła głowę i ujrzała zatroskaną twarz swojego przyjaciela.
-Co się stało?- zapytał zaniepokojony.- Dlaczego jesteś cała mokra?
-Lance… Proszę cię, odwieź mnie do domu.- wyszeptała drżącym głosem.
M&R
p.s. Z góry przepraszam za błędy :)
Dziś uwagi niemerytoryczne
1) Ślub - totalna żałoba...
2) Sweets obrońcą - ciekawa wizja (przypomina mi się jak stanął w obronie Jacka;)
3) Za Joss nie przepadam, ale żal mi się jej zrobiło
4) Domagam się zrobienie czegoś z Annie i tym jej Svenem - takie nagromadzenie ciemnych typków jest przygnębiające...
A poważnie, to cieszę się, że zawitałaś Rokitko i ciągniesz dalej swą powieść rzekę. Podejrzewam, że wreszcie odbijesz od dna zła i rozświetlisz sytuację.
Wierna Fanka Eldżi
M&R jak ja się cieszę, że wróciłyście po tak długim czasie, ale wasz powrót to wielki come back!! Notka świetna, zgadzam się z LG, ze ślub to żałoba :/ ale no cóż, i bardzo mi się podobał Sweets jak stanął w obronie Joss.
Jednym słowem: CUDOWNE!
Pisałam już na innym forum ale na tym też nie zaszkodzi ;)
S
U
P
E
R
Kocham to opowiadanko xD
Wow Rokitka tym razem to pojechaś... Opowiadanko super, akurat w tym widać ze to o serialu kryminalnym, i aż ciarki po plecach po przeczytaniu, chociaż może to przed jutrzejszym sprawdzianem, którego wolałbym żeby nie było....
Ołki- "Nadejszla wiekopomna chwiła" i dziś kolejną część naszego twora dodaję JA;)))
Endżoj!
***60***
Booth podszedł do swojego samochodu i ułożył Annie na tylnym siedzeniu.
-Nie martw się kochanie, zaraz będziemy w szpitalu.- pogłaskał ją czule po zaczerwienionym policzku.
-Pośpiesz się.- poprosiła go, spoglądając z wdzięcznością na Svena, który także zdążył wsiąść do auta. Miał opuchnięty nos, przybierający wszystkie odcienie tęczy a także rozciętą wargę. Jakimś dziwnym trafem w dość krótkim czasie zdążył opanować krwotok.
Po niecałych trzydziestu minutach czarny SUV zaparkował na podjeździe dla karetek. Wybiegł z niego roztrzęsiony mężczyzna.
-Niech mi ktoś pomoże, moja żona rodzi!- z krzykiem wbiegł do szpitala.
-Sven…- Annie korzystając z okazji, że Seeley’a chwilowo nie było, wyprostowała się i położyła rękę na ramieniu mężczyzny.
-Tak skarbie.- odwrócił się i ucałował jej dłoń.
-Już czas.- powiedziała spoglądając wymownie na swoją torebkę, którą trzymał w rękach. Sven otworzył ją i wyciągnął podłużne, czarne etui. W środku kryła się starodawna szklana strzykawka z metalowymi elementami zdobiącymi. Annie zmieniła pozycję i podwinęła materiał spódnicy ukazując pośladek opięty materiałem koronkowych fig. Mężczyzna odsunął je nieco i wbił igłę w mięsień. Ze skupieniem obserwował ruch tłoczka w strzykawce i ubytek płynu. Gdy skończył, drzwi auta otworzyły się z rozmachem. Annie wróciła do pojękiwania z bólu. Sanitariusze pomogli jej położyć się na noszach i zanieśli ją na izbę przyjęć.
Booth krążył po szpitalnym korytarzu tam i z powrotem. Po godzinie pielęgniarze wywieźli Annie z izby przyjęć na salę porodową.
-Panie doktorze.- zaczepił podążającą za nimi wysoką postać.- Co się dzieje?
-Kim pan jest dla pacjentki?- zapytał lekarz, zatrzymując się.
-Mężem.
-Wobec tego muszę pana poinformować, że pańska żona rodzi. Zaskakujące jest to, że po jej przyjęciu do nas w bardzo krótkim czasie wzrósł jej poziom oksytocyny we krwi powodując skurcze śluzówki gładkiej macicy. No, ale każda pacjentka jest inna. Jedno jest pewne, za jakiś czas pojawi się na świecie nowy członek rodziny.
-Ale przecież to za wcześnie. To dopiero ósmy miesiąc.- rzucił jakby chciał zaprotestować temu, co ma nastąpić w najbliższym czasie.
-Przykro mi, my nie wybieramy czasu. Poród musiał wywołać jakiś czynnik zewnętrzny. Może ciężarna coś dźwigała, albo zestresowała się czymś.
-Nie mam pojęcia, co to mogło być. Dzisiaj wzięliśmy ślub… Może to ślubem tak się przejęła…- przeczesał dłonią włosy, szukając intensywnie wytłumaczenia całego zajścia.
-Możliwe.- przytaknął lekarz.- A teraz pan wybaczy…- przeprosił i skierował się na salę porodową.
Po kilku godzinach z pomieszczenia wybiegła pielęgniarka. Potem następna i następna. Seeley z niepokojem przyglądał się całemu zamieszaniu. Ze środka sali wydobywały się pokrzykiwania lekarza. W końcu drzwi się otworzyły i wyszła pielęgniarka pchając przed sobą wózek z umieszczoną na jego górze małą skrzyneczką. W środku leżała maleńka, sina istotka z masą podłączonych kabli i rurek. Pod Seeley’em ugięły się kolana.
-Czy wszystko w porządku?- zapytał ten sam doktor, z którym rozmawiał wcześniej.- Jest pan strasznie blady.
-T… Tak… W porządku.- wydukał.- Co z moim dzieckiem? Co z żoną?
-Żona ma się dobrze. Gorzej jest z pańską córką. Urodziła się z dziurą w przegrodzie międzykomorowej i niewydolnością oddechową. Najbliższe dwie doby będą decydujące.
-Boże…- wyszeptał ukrywając twarz w dłonie.
-Tak… Pozostaje nam tylko się modlić i mieć nadzieję.- lekarz poklepał go po przyjacielsku po plecach i odszedł zostawiając samego na korytarzu.
- Lance?- wyszeptała z niemałym wysiłkiem, ledwo, co utrzymując słuchawkę w dłoni.
- Joss?
- Prze…- odchrząknęła, czując, że traci głos.- Przepraszam, że …- niestety struny głosowe wyraźnie odmawiały posłuszeństwa.
- Wszystko w porządku? Jesteś jakaś dziwna- zapytał z wyraźną troską.
- Umieram….-wystękała.
- Co takiego?
-Ekhmm... ssss...-odpowiedziała stłumionym jękiem.
- Joss, co ci jest? Jesteś chora?
- Wszystko mnie boli…Nie mogę się ruszyć i.. jest mi strasznie…- po raz kolejny odkaszlnęła kilkakrotnie.-…zimno i źle. Lance, ratuj…
- Ok. Trzymaj się, już do ciebie jadę!- szybko wstał z łóżka, energicznie odkładając słuchawkę.
- Dzięki…- wyszeptała, upuszczając telefon na podłogę. Jej twarz wykrzywił grymas bólu. Zwinęła się w kłębek i nakryła głowę kołdrą z nadzieją na szybkie pogrążenie się w błogim śnie.
Po niespełna godzinie usłyszała dzwonek do drzwi.
- Joss, to ja otwórz proszę!- usłyszała głos dochodzący zza drzwi. Powoli podniosła się z łóżka i usiadła na jego brzegu. Głowa nadal bolała ją we wszystkich możliwych miejscach, a jej ciałem wstrząsały zimne dreszcze. Ostrożnie wstała, wspierając się ręką o nocną szafkę. Zmiana pozycji, choć niezbyt nagła i tak sprawiła, że przez chwilę widziała jedynie wszechogarniającą ciemność… Gdy wreszcie pole widzenia nieco pojaśniało, sięgnęła po leżący na łóżku koc, owinęła się nim starannie i ruszyła w stronę drzwi. W tle nadal słyszała dźwięk dzwonka i nawoływanie Lance’a.
- O mój Boże! Wyglądasz okropnie! -rzekł, gdy tylko drzwi się otworzyły i ujrzał swą koleżankę.
- Masz talent do prawienia komplementów- powiedziała prawie szeptem, uśmiechając się nieznacznie. Musiała jednak przyznać, że bez grama makijażu, w dodatku z bladą twarzą, podkrążonymi oczami i włosami w kompletnym nieładzie, naprawdę nie wyglądała zbyt atrakcyjnie.
- W dodatku masz wysoka gorączkę- dodał, przykładając dłoń do jej czoła. – Dobra, to teraz grzecznie pomaszerujesz do łóżka, a ja zajmę się wszystkim…Włącznie z tobą.- położył ręce na jej ramionach, obrócił o sto osiemdziesiąt stopni i odprowadził do sypialni.
Josephine z wielką przyjemnością powróciła do swego wygodnego łóżka, niemalże w całości znikając pod kołdrą. Jednak upragniony sen wciąż nie nadchodził. W dodatku nie dawały jej spokoju odgłosy krzątaniny, dochodzące z kuchni.
Po kilku minutach w drzwiach sypialni pojawił się ponownie Lance, z kubkiem gorącej herbaty i dziwnym zawiniątkiem w dłoni.
- Pora na małą dawkę psychotropów – zażartował siadając na łóżku obok niej. Przygotował porcję różnokolorowych tabletek i zmusił Joss do ich połknięcia. Potem podał jej kubek. Poczuła, jak bijące od niego ciepło przyjemnie ogrzewa jej dłonie. Upiła łyk, jak się okazało bardzo smacznego napoju, a po chwili jej głowa znów spoczęła na poduszce. Westchnęła głęboko i zamknęła oczy. Sweet’s uśmiechnął się delikatnie, dokładnie otulił ją kołdrą i pogładził ręka po głowie.
- Dziękuję…- wyszeptała, nie otwierając oczu.
Odpowiedział jej uśmiechem, po czym wstał i zniknął za drzwiami sypialni.
Rozejrzał się uważnie po salonie. Na wysokim regale nieopodal kanapy dostrzegł pokaźny zbiór książek ułożonych alfabetycznie według nazwisk autorów.
Przeciągnął palcem po rzędzie publikacji na jednej z półek, aż zatrzymał się na „ Sferze śmierci” Stephena Kinga. Wyciągnął książkę z szeregu, rzucił okiem na recenzję umieszczona z tyłu, a następnie rozsiadł się wygodnie na kanapie i zagłębił w lekturze.
Gdy otworzył oczy, początkowo nie wiedział, gdzie się znajduje. Dopiero po chwili dotarło do niego, iż nadal jest w mieszkaniu swej koleżanki. Leżał na kanapie z otwartą książką w dłoni, jednak nie przypominał sobie, ażeby poprzedniego wieczoru okrywał się kocem….
- Stephen King, no no-niezły wybór- usłyszał za plecami zachrypnięty głos, a po chwili jego oczom ukazała się Joss w niebieskiej flanelowej piżamie i grubym szlafroku. Spoczęła na fotelu stojącym obok.
- Paradowanie z mokrymi włosami z pewnością nie przyspieszy twego powrotu do zdrowia- powiedział z przekąsem zmieniając pozycję na siedzącą.
- Ale dzięki temu czuję się o wiele lepiej. Chyba powoli wracam do świata żywych.
- Może i tak, choć twój głos wcale na to nie wskazuje… Ale powinnaś poleżeć jeszcze przez kilka dni.
- W porządku doktorze- odparła z uśmiechem.
- Niestety, ze względu na pracę nie będę mógł zajmować się tobą przez cały czas, dlatego myślę, że powinnaś zadzwonić do brata…
- Odpada-przerwała mu nagle. – Seeley ma własne problemy i zapewne ciekawsze zajęcia od niańczenia chorej siostry…A poza tym nie mam przecież pięciu lat, poradzę sobie.
- Nie wątpię, ale czasami warto ustąpić i pozwolić komuś się sobą zająć…To nawet miłe, wiesz? Tak, więc dzwoń, jeśli tylko będziesz czegoś potrzebować, ok?
- Ok. Niech ci będzie. Ale myślę, że najwyższa pora na jakieś śniadanie, nie uważasz?
- Racja, zaraz się tym zajmę- odrzekł pospiesznie wstając z kanapy i kierując się do kuchni.
-Nie, miałam na myśli to, że sama je zrobię.
- Wykluczone! Jesteś chora, więc powinnaś leżeć w łóżku. A poza tym…
- Co znowu?
- Choroba równa się zarazki, a zarazki plus jedzenie…- nie dokończył, tylko odwrócił się i zniknął w kuchni.
- Tylko wiesz, skoro już porywasz się na taki wyczyn, to….Musisz się bardzo postarać, także uważaj….
- To nie będzie trudne, zważywszy na zaburzenia smakowe często występujące u przeziębionych pacjentów…
- Baardzo śmieszne!- rzuciła wyraźnie poirytowana.
Podczas, gdy Lance trenował sztuki kulinarne w kuchni, Joss przystąpiła do egzaminowania regału z książkami w nadziei, ,że może znajdzie tam jeszcze coś, czego nie było jej dane wcześniej przeczytać. Niestety jedyne, co znalazła i co pasowałoby do poszukiwanej kategorii, to książka telefoniczna, leżąca na samym dole.
- Skoro mam tu leżeć bezczynnie, to niestety będziesz musiał odwiedzić jakąś księgarnię i zaopatrzyć mnie w jakieś nowe i ciekawe pozycje.- odwróciła się od regału i posłała mu wymowny uśmiech.
- Żaden problem. Jeśli chcesz to na razie podrzucę ci cos od siebie. W ubiegłym tygodniu zakupiłem całkiem niezłą, debiutancką powieść pewnej brytyjskiej autorki, która sadząc po twoich zbiorach, na pewno przypadnie ci do gustu. Oprócz tego mam jeszcze kilka innych sensacji i kryminałów, a może wolisz pozostać przy naszej literaturze fachowej? …-odparł zadowolony.
- Świetnie…A jak tam prace nad śniadaniem?
- Już gotowe, zapraszam do stołu.
Po śniadaniu Lance po raz kolejny wymusił na Joss zażycie następnej dawki leków oraz niemalże siłą zaprowadził do łóżka, powtarzając do znudzenia, że to wszystko dla jej dobra. Poinstruował ja również o dawkach i porze zażycia leków, kategorycznie zabronił wstawać z łóżka i zaczął się powoli zbierać.
Przed wyjściem obiecał jeszcze, że podrzuci jej coś do czytania w drodze do pracy oraz poinformuje jej szefostwo o chorobie, a tym samym kilkudniowej nieobecności.
Joss musiała przyznać, iż w obecnej sytuacji czuła się dość dziwnie. I to wcale nie ze względu na stan zdrowia. Nigdy wcześniej nikt nie zajmował się nią tak troskliwie. Zawsze była zdana sama na siebie, a teraz…-Całkiem miła odmiana - pomyślała.
Nie mając nic ciekawszego do roboty, włączyła laptopa i postanowiła pobuszować trochę w sieci.
Zanim się obejrzała zjawił się Lance, jednak wpadł tylko na chwilę. Tak jak wcześniej obiecał przyniósł jej kilka książek plus dodatkowo mix owoców cytrusowych, zapas soku malinowego chyba na cały miesiąc i jakby czytając jej w myślach- najnowszy numer Scientific American. Oczywiście nie omieszkał również po raz kolejny przypomnieć o konieczności zażycia leków.
Gdy tylko wyszedł, sięgnęła po czerwone, dorodne jabłko, wybrane spośród dostarczonej jej mieszanki owoców, rozsiadła się wygodnie na łóżku i postanowiła przystąpić do lektury ulubionego czasopisma. Jednak jej uwagę przyciągnęła granatowo-czarna okładka książki o tajemniczo brzmiącym tytule: - „W blasku księżyca”- odczytała na głos tytuł. Potem obróciła książkę w nadziei na interesująca notkę o autorze. Jednak ku jej zdziwieniu i wielkiemu rozczarowaniu składała się ona rapem z dwóch zdań:
- „Joy Kent- młoda Brytyjka, z zawodu nauczycielka biologii. „W blasku księżyca” to jej debiutancka powieść, która już po tygodniu wspięła się na czołówkę listy bestsellerów. - czytała nadal na głos. Szczerze mówiąc jeszcze nigdy nie natrafiła na dwuzdaniową notę autorską, no, ale…- Każdy ma jakieś swoje dziwactwa….Może autorka wyjątkowo strzeże swojej anonimowości, co dodatkowo potwierdzałby fakt niezamieszczenia fotografii. – pomyślała i powróciła do dalszej analizy książki.
„Ziemia się nie rozpuściła, ale zmiękła na tyle, żebym mogła wydobyć z niej kości. Po kwadransie drapania i poruszania, wydobyłam osiem kręgów, siedem fragmentów długich kości i trzy kawałki miednicy. Na wszystkich wi¬dać było ślady cięcia. Pół godziny spędziłam myjąc i porządkując je, a potem posprzątałam i zrobiłam kilka notatek. Idąc do góry, poprosiłam Lisę, żeby sfotografowała niepełne szkielety trzech ofiar: dwóch jeleni północnoamery¬kańskich i jednego średniej wielkości psa. Wypełniłam kolejny formularz, schowałam do skoroszytu i położyłam na poprzednim. Dziwna sprawa, ale nie jest to chyba zajęcie dla biegłego sądowego…”*
- Hmm…Może być nawet ciekawe- stwierdziła po przeczytaniu zamieszczonego z tyłu fragmentu.
„Wciąga od pierwszego zdania, trzyma w napięciu do samego końca…”
„Niesamowite zwroty akcji, mistrzostwo języka, techniczna perfekcja…
Recenzje również bardzo zachęcały do czytania. Nie namyślając się długo postanowiła, że najpierw zajmie się książką, a dopiero później czasopismem. Odgryzła w końcu kawałek trzymanego od dłuższej chwili w reku jabłka, poprawiła poduszkę i zabrała się do czytania.
Nawet się nie spodziewała, że lektura wciągnie ja do tego stopnia, że w okamgnieniu umkną jej trzy godziny. Z tego wszystkiego zapomniała o zażyciu leków.
Gdy tylko się zorientowała, szybko połknęła przygotowane dla niej medykamenty, pospiesznie popijając sokiem, po czym dalej pogrążyła się w świecie fantazji.
„- Mówi, że ma zamiar złożyć skargę. - Opuścił obie ręce i przeniósł wzrok na okno.
- Skargę? - Starałam się mówić matowym głosem.
- Do ministra. I do dyrektora. Nawet sprawdza pani przeszłość zawodową.
- A co się nie podoba panu Pattersonowi? - Zachowaj spokój.
- Mówi, że przekracza pani swoje kompetencje. Że miesza się pani do rzeczy, które nie są pani sprawą. Że utrudnia mu to śledztwo. - Mrużył oczy przed słońcem.
Czułam, jak tężeją mi mięśnie brzucha i jak fala gorąca ogarnia moje ciało.
- I co dalej. - Matowo.
- Uważa, że jest pani... - Szukał odpowiedniego słowa, bez wątpienia odpowiednika dla tego, jakiego użył Ian. - Że pani przesadza.
- A co to ma właściwie znaczyć?
Ciągle unikał kontaktu wzrokowego.
- Mówi, że chce pani zrobić ze sprawy Gagnon coś więcej, niż tam na¬prawdę jest, że widzi pani różne rzeczy, których tak naprawdę tam nie ma. Mówi, że chce pani ze zwykłego morderstwa zrobić jakąś ekstrawagancką zbrodnię w amerykańskim stylu.
- A dlaczego próbuję to robić? - spytałam lekko drżącym głosem.
- Cholera, pani Kent, to nie jest mój pomysł. Nie wiem. „
Nie wiedziała, czy to zwykłe zaburzenie pamięci, popularnie zwane deja vu, czy naprawdę już gdzieś widziała podobny fragment tekstu. Nie, nie podobny- mogłaby przysiąc, że prawie identyczny! Ale…jakim cudem? Przecież to niedorzeczne!
- To pewnie wina gorączki- próbowała się usprawiedliwić. Jednak wciąż usilnie próbowała sobie przypomnieć, gdzie mogła wcześniej widzieć coś podobnego. Z rozmyślań wyrwał ją dźwięk dzwoniącego telefonu. Po trzech sygnałach w końcu odebrała…
- Joss, nareszcie! Co się z tobą dzieje? Nie dajesz znaku życia…A właśnie- żyjesz tam jeszcze w ogóle?- starszy brat przywitał ją istnym potokiem słów.
- Ledwo, ale jeszcze jakoś się trzymam- odparła.
- Co z twoim głosem? Na mutację jesteś już chyba trochę za stara, wiec podejrzewam udział jakiegoś wirusa- zapytał jak zwykle pół żartem, pół serio.
- To tylko zwykłe przeziębienie…
- Potrzebujesz czegoś? Jeśli tak to zaraz będę, tylko…
- Nie, spokojnie, jakoś daje sobie radę. A poza tym zważając na stan małej Laury, kontakt z jakimikolwiek wirusami byłby dla ciebie niewskazany.
-Jestem chłop na schwał i żadnych wirusologów się nie boję.- zażartował.
-Tak, ale…
- W takim razie wpadnę wieczorem, bo i tak chciałem z tobą porozmawiać o czymś ważnym.- przerwał jej.
- Czy to oznacza, że moja bratowa wpadła na jakiś kolejny genialny pomysł, na przykład wyprowadzka?- zapytała z wyraźną ironią. Seeley uśmiechnął się blado do słuchawki.
- To będę wieczorem, ale gdybyś jednak czegoś potrzebowała, to dzwoń o każdej porze dnia i nocy. Gdybym był nieosiągalny, dzwoń na numer Annie. pamiętasz zapisałem ci go kiedyś.
Będę albo w pracy albo w szpitalu.
- Ok. To do wieczora! - pożegnała się szybko.
- Pa!
Jakoś nie mogła sobie przypomnieć, co zrobiła z ta kartką z numerem, a fakt, że Annie została jej bratową wcale nie napawał jej szczęściem i radością.
Postanowiła, że przystąpi do poszukiwań.
Przegrzebując przez dłuższą chwilę torebkę w końcu znalazła zaginiony świstek papieru.
Postanowiła, ze zapisze sobie numer w komórce, gdyż tam przynajmniej zostanie na dłużej.
Rozwijając zmiętą kartkę odruchowo sprawdziła, co znajduje się po drugiej stronie i w tej samej chwili doznała szoku. Poczuła, jak miękną jej kolana i powoli osuwa się na podłogę…
Gdy się ocknęła po kilku minutach, leżała obok kanapy z kartką w dłoni. Podniosła się czując potwory ból głowy. – To wina gorączki- powtarzała sobie w nadziei, że gdy ponownie spojrzy na papierowa stronę, znajdzie tam jakieś zwykłe bazgroły.
Tak się jednak nie stało. Po raz kolejny zobaczyła to, czego tak naprawdę zobaczyć nie chciała…
„- Mówi, że ma zamiar złożyć skargę. - Opuścił obie ręce i przeniósł wzrok na okno.
- Skargę? - Starałam się mówić matowym głosem.
- Do ministra. I do dyrektora. Nawet sprawdza pani przeszłość zawodową.
- A co się im nie podoba ? - Zachowaj spokój.
- Mówi, że przekracza pani swoje kompetencje. Że miesza się pani do rzeczy, które nie są pani sprawą. Że utrudnia mu to śledztwo. - Mrużył oczy przed słońcem.
Czułam, jak tężeją mi mięśnie brzucha i jak fala gorąca ogarnia moje ciało.
- I co dalej. - Matowo.
- Uważa, że jest pani... - Szukał odpowiedniego słowa, bez wątpienia odpowiednika dla tego, jakiego użył Andy. - Że pani przesadza.
- A co to ma właściwie znaczyć?
Ciągle unikał kontaktu wzrokowego.
- Mówi, że chce pani zrobić ze sprawy Davidson coś więcej, niż tam na¬prawdę jest, że widzi pani różne rzeczy, których tak naprawdę tam nie ma. Mówi, że chce pani ze zwykłego morderstwa zrobić jakąś ekstrawagancką zbrodnię w amerykańskim stylu.
- A dlaczego próbuję to robić? - spytałam lekko drżącym głosem.
- Cholera, pani Reichs, to nie jest mój pomysł. Nie wiem”
- Mój Boże…To niemożliwe, jak….O mój Boże! – będąc nadal w głębokim szoku usiadła na kanapie czytając maszynopis po raz kolejny i kolejny… Dla pewności porównała go jeszcze z wcześniej czytaną książką. Nie było żadnej wątpliwości- poza drobnymi różnicami w nazwiskach fragmenty były identyczne….Pamięć i tym razem jej nie zawiodła.
Przypomniała sobie tez chwilę, kiedy Seeley zapisywał jej numer Annie na fragmencie maszynopisu Temperance, nawet tego nie zauważając… A może zwyczajnie chciał się tego pozbyć, bo był dla niego zbyt bolesna pamiątką?
Ale jakim cudem znalazł się w tej książce? Zbieg okoliczności odpada z wiadomych powodów… Mało tego fragment idealnie komponował się z całością pod względem stylu, co świadczy o tym, iż cała książka jest dziełem jednego autora…Może Max odsprzedał prawa autorskie komuś innemu? Nie- to byłaby niedorzeczność, przecież mógłby równie dobrze wydać powieść pod jej nazwiskiem…Więc w jaki sposób…. ?
– A może ona…- powiedziała nagle głośno, nie mogąc znaleźć żadnego sensownego wytłumaczenia…- …Może wcale nie umarła…O mój Boże!- tym razem prawie, że wykrzyknęła i szybko pobiegła do komputera…
M&R
____________
* Przerobiony nieco fragm. „Zapach śmierci” K.Reichs
Niesamowita notka. Niesamowite opko jestem waszą wielką fanka mam nadzieje ,że Booth dowie się ,że Brennan żyje czkam z wielką niecierpliwością na cd
Mój Boże! O mój Boże! - Krzyczała LG zaraz po tym jak zasapała się podczas tańca ze szczęścia. Wreszcie przełom. Lachony tą fabułą przeszłyście same siebie. Ridż jak to przeczyta, to zzielenieje z zazdrości mimo licznych warstw tapety na obliczu. Co ja mówię Ridż! Ja zzieleniełam i widać to doskonale z powodu braku tapety na mej twarzyczce.
A poważnie, to podczas czytania cały czas miałam z nadmiaru wrażeń gęsią skórkę, a wierzcie mi nie zdarza mi się to często. Jest wspaniale warsztatowo i pod wzgl. akcji! Cały czas trzymacie w ustawicznym oczekiwaniu na nadchodzący zawał serducha i nie szczędzicie emocji. Jesteście wspaniałym tandemem i jak pewna znana Wam pewnie osoba nie streszczacie się. Nie wiem, co jeszcze powiedzieć... Zamilkłam z wrażenia, a to występuje u mnie jeszcze rzadziej niż gęsia skórka.
PS Niekończąca opowieść się nie kończy? No i dobrze!
PS 2 - Teraz ja Marlenko składam pokłony. Należą się, o tak;)))
Wiem, że nie masz nic gorszego niż oczekiwanie, ale mnie wystarczy świadomość, że napiszecie dalej. Ważne jest byście 3mały wysoki poziom, a pośpiech temu nie służy. Wiedzą to lachony pisarskie;) Lepiej poczekać niż gdyby miało się okazać, że o czymś w praniu zapomnicie, a wrócić nie można...
Wam to jednak nie grozi; bo mnie się raz zdarzyło... potem żałowałam, że nie przeczytałam jeszcze raz przed wysłaniem...
W gorącej wodzie (nie)kąpana... wiecie kto
jak ja na to czekałam! Boże! genialne!
nie przepadam za Annie i jak czytałam o porodzie to miałam nadzieję, że ją może szlag trafi i będzie z nią spokój...
Genialne!!! Ale z tej Annie manipulantka. I ma wspaniałych przyjaciół. Booth nieźle się władował... Mam nadzieję, że to się skończy (tzn. to absurdalne małzeństwo!!) Pzdr:*
OK, to dziś część kolejna- krótsza niż wczoraj, ale zawsze....
Miłego czytania;)
***61***
Gdy go tylko uruchomiła, odpaliła przeglądarkę Firefoxa, do której od razu wstukała adres wyszukiwarki Google, a kiedy już strona się wyświetliła wpisała nazwisko rzekomej autorki książki:
- J- o -y -K- e –n- t- przeliterowała głośno. W ułamku sekundy na ekranie pojawia się kolumna informacji z odnośnikami do różnych stron. Jednak oprócz recenzji, podobnych do tych, jakie znajdowały się na okładce oraz niemalże identycznej notce o autorce, nie znalazła nic… Żadnej dodatkowej informacji, zdjęcia, nic…
Jej uwagę przykuł jednak fragment recenzji zamieszczonej przez The New York Timesa :
„ Czyżby następczyni dr Temperance Brennan?”
- O mój Boże…-powtórzyła po raz kolejny tego dnia. Serce cały czas waliło jej jak oszalałe, niemalże pozbawiając tchu. Stan dziwnej euforii zawładnął nią do tego stopnia, iż chwilami znów zaczęło jej się robić słabo. Jednak nie zważając na to, brnęła dalej.
Poszukiwanie tropu tajemniczej autorki w sieci zajęło jej dobre kilka godzin. Pokusiła się nawet o odwiedzenie kilku popularnych „portali szpiegowskich” w stylu My Space czy nawet Facebook. Nic. Zero informacji.
Jedyne, co udało się ustalić, to fakt, iż powieść została wydana kilka tygodni temu przez wydawnictwo „Blue Bird” z siedzibą w Glasgow, a dosłownie przed kilkoma dniami trafiła do księgarni w Stanach dzięki ”M&R”- nowojorskiemu potentatowi na rynku wydawniczym.
- Czyżby Lance z takim zapałem śledził nowości wydawnicze?- pomyślała lekko zdziwiona.
W tym samym czasie usłyszała, jak ktoś usilnie dobija się do drzwi.
-Chcesz mnie przyprawić o zawał! Już myślałem, że coś ci się stało.- przywitał ją Słodki z wyrazem ulgi malującym się na twarzy, gdy wreszcie otworzyła.
- Przepraszam, ja tylko….
- Ok., w porządku. Ważne, że nic ci nie jest. A właśnie-jak się czujesz?- zapytał zamykając za sobą drzwi i z troską kładąc rękę na jej ramieniu.
- Lepiej, dziękuję, tylko….- jej myśli absorbowało wyraźnie coś innego.- Myślisz, że wysoka gorączka, połączona z ogólnym wyczerpaniem i infekcją organizmu może w rezultacie doprowadzić do pewnego rodzaju zaburzeń?- wypaliła nagle.
- Co dokładnie masz na myśli? -popatrzył na nią z nieukrywanym zdziwieniem.
- Omamy wzrokowe, urojenia….
- Joss, co się dzieje? -tym razem zaniepokoił się.
- Chodź- chwyciła go energicznie za rękę i szybkim krokiem poprowadziła w stronę sypialni. – Popatrz na to- podała mu książkę, którą przyniósł jej wcześniej.- Co widzisz?
- To książka, którą przyniosłem ci dziś rano- odparł, nie wiedząc, do czego zmierza jego koleżanka.
- Wiem, ale co widzisz. Tu, dokładnie na tej stronie.- wskazała palcem na otwartą książkę.
- Fragment całkiem dobrego tekstu…Nie wiem, coś z nim nie tak?- zdziwienie wzmagało w nim z każda minutą.
- To teraz spójrz na to- podała mu wymiętą kartkę, która przed kilkoma godzinami wprowadziła tyle zamętu w jej życie.
- O jasny gwint…- otworzył szeroko usta ze zdziwienia a oczy niemalże wyszły mu z orbit.-S..Skąd ty to….Jakim cudem?- patrzył na nią wyraźnie czekając na jakieś sensowne wytłumaczenie.
- Są niemalże identyczne, prawda?- zapytała dla pewności.
- Bez wątpienia.- przytaknął siadając na brzegu lóżka..
- Więc z moja psychiką wcale nie jest tak źle…-odetchnęła z ulgą.- Nigdy nie zgadniesz skąd mam ten fragment….Albo inaczej, czyjego jest autorstwa- usiadła obok niego i spojrzała prosto w oczy.
- Mam nadzieję, że mnie w końcu oświecisz.-odparł.
- Seeley…Mój brat zapisał mi na nim numer telefonu do Ann kilka tygodni temu….
Lance nadal nie mógł zrozumieć, do czego zmierza Josephine.
- To…To jest….Fragment….- popatrzyła na niego niepewnie.- Fragment rękopisu ostatniej powieści….dr Brennan- wykrztusiła w końcu.
- Nie…..
- Przekopałam cały Internet w poszukiwaniu jakiejkolwiek informacji o autorce, ale nic, nic konkretnego nie znalazłam. – zaczęła nerwowo chodzić po pokoju.- Tylko tyle, że to rzekomo debiutanckie dzieło jakiejś brytyjskiej nauczycielki- Joy Kent. Proszę, Lance powiedz mi, co ja mam o tym wszystkim myśleć?- usiadła na łóżku bezradnie opuszczając ręce.
- Powiedziałaś Joy Kent?
- Tak, a co?
- Dr Brennan naprawdę powinna nazywać się Joy Kennan- informacja ta wyraźnie zaintrygowała Joss.
- Dlaczego?
- Długo by opowiadać….Ale to i tak głupie, przecież ona nie żyje!
- A może jednak? W zasadzie nikt z nas nie widział jej ciała, a fikcyjny pogrzeb to w dzisiejszych czasach żadna sztuka, więc….
- Ale to szaleństwo, Joss!- wykrzyknął wstając z łóżka.- Po co miałaby to robić?
- Tego właśnie chciałabym się dowiedzieć.- również wstała i chwyciła go za ręce.- Tylko proszę, zachowaj to na razie dla siebie. Nie chciałabym, aby Seeley się o tym dowiedział. Sam doskonale wiesz, jaki był rozbity po śmierci Temperance. A to są tylko moje podejrzenia, w dodatku niepotwierdzone.
- O to akurat martwic się nie musisz. Gdybym nagle zaczął rozgłaszać takie teorie, wzięliby mnie za wariata!- roześmiał się rozładowując nieznacznie atmosferę.
- Czyżby to była jakaś niezbyt subtelna aluzja?- posłała mu pytające spojrzenie.
- Oczywiście, że nie. Możesz być spokojna.
- Dziękuję, a teraz….Nie chciałabym być nieuprzejma, ale powinieneś już iść. Seeley dzwonił do mnie rano i zapowiedział się z wieczorna wizytą, więc zapewne będzie tu za chwilę….
- Nie chcesz, żeby mnie tu zobaczył, tak?- dokończył za nią.
- Nie o to chodzi….Muszę się psychicznie przygotować do tej wizyty, żeby nie zdradzić się z moim odkryciem, no i żeby po raz kolejny za bardzo nie uzewnętrznić mojej dezaprobaty dla tego, co zrobił ze swoim życiem. Poza tym mała nadal leży w inkubatorze a jej stan się nie poprawia.
- Ok. W takim razie zadzwonię jeszcze wieczorem i jeśli chcesz poszukam jakichś informacji o…- nie dokończył, gdyż w tym samym momencie otrzymał szybkiego całusa w policzek.
- Jeszcze raz dziękuję.
- Tylko nie zapominaj o lekach- przypomniał jej na koniec.
- Postaram się..- odparła i odprowadziła go wzrokiem do drzwi. Sweets zamknął je za sobą i przez chwilę stał na korytarzu jak zamurowany. Dotknął ręką policzka. Miejsce gdzie Joss spontanicznie go pocałowała paliło żywym ogniem. Ale to było bardzo miłe uczucie. Uśmiechnął się.
Jak na życzenie parę chwil po wyjściu Lance’a zjawił się Booth.
- Witaj siostrzyczko- powitał ją serdecznym uściskiem.
- Uwaga na bakterie i wirusy- przestrzegła go.
- Eee tam, gadanie. Jak się czujesz? Wyglądasz nienajlepiej…Bierzesz jakieś lekarstwa? Wiesz nawet ze zwykłym przeziębieniem nie ma żartów, chwila nieuwagi i zrobi się z tego jakąś grypa, bądź inne paskudztwo i…
- Tak tatusiu, biorę grzecznie lekarstwa i dbam o siebie. - odparła ironicznie.- Seeley, nie mam trzech lat.
- Wiem, wiem, ale jesteś moją siostrą i martwię się o ciebie, tym bardziej, że ostatnio nie wiedziałem, co się z tobą dzieje. Zaniedbałaś mnie trochę, nie sądzisz?- pogładził delikatnie jej policzek.
- Nie chciałam ci…- Nie chciałam WAM przeszkadzać-poprawiła się szybko wyraźnie akcentując dopełnienie w wypowiedzianym zdaniu. Jednocześnie odwróciła się i pomaszerowała na kanapę.
- Joss...- podążył za nią wzrokiem.
- No co? Wiem, że masz teraz ciekawsze zajęcia
-Stan małej jest ciężki, wiesz przecież o tym. Masz mi za złe, że jestem w tych trudnych chwilach z moją żoną?
-Żoną.- prychnęła pogardliwie.- Nawet nie wiesz co z niej za ziółko.
-Josephine, chyba się trochę zapominasz.- spojrzał na siostrę. Na jego twarzy malowało się wzburzenie.- Jeśli chodzi ci o to co wydarzyło się na weselu to Annie już mi wszystko wytłumaczyła. Niepotrzebnie próbowała wyciągnąć cię z tej fontanny. Wiesz dobrze, że kobiety w ciąży nie mogą dźwigać. A to, że za dużo wypiłaś i tam wylądowałaś to tylko twoja wina.
Josephine zaskoczona otworzyła szeroko oczy po czym wybuchła nerwowym śmiechem.
-Nie, nie mogę w to uwierzyć. Tak ci powiedziała?!- wykrzyknęła histerycznie.- A to suka!
-Josephine!- Booth poderwał się na równe nogi.- Jak śmiesz?!
-Widzę, że prawda jest tu najmniej ważna. Jeśli nie zmienisz o mnie zdania, nie pokazuj mi się na oczy.- podniosła się z kanapy i skierowała się w stronę sypialni. Trzasnęła drzwiami, co zwiększyło jeszcze moc jej słów.
Booth popatrzył jeszcze przez chwilę na miejsce, gdzie przed chwilą zniknęła Joss, jakby czekając na to, że za chwilę pojawi się z powrotem. Gdy w końcu dotarło do niego to, że jednak jego siostra mówiła poważnie, założył płaszcz i wyszedł z mieszkania. Wyglądało na to, że stracił kolejną bliską mu osobę…
M&R
Gratulacje z okazji kolejnej udanej części! Marlen, znam Twój styl i możliwości i nie będę sie powtarzać.
Do gratulacji dołączam uwagę natury osobistej. Pierwszy raz Joss zyskała ode mnie krztynę sympatii - widzę, że plącze się koło Bootha nie bez powodu i chwała jej za to. Odwołuję wcześniejsze złorzeczenia, jakie jej się ode mnie dostały. Na przyszłość nie będę osądzać pospiesznie. A co się tyczy Bootha, to temu w Waszym wykonaniu należy się mały zimny prysznic.
Ta sama, co zwykle LG
O RZESZ, DZIEWCZYNY!!!!!!!!!!!!
no to zacznijmy od początku: zaskoczka, jak już ktoś wyżej wspomniał, widząc oczami słodkiego w charakterze obrońcy, no totalna zaskoczka, chociaż przyjemna nie ma co:)
A to głupia **** ********* ************** *********** ********** ********** ********* ********** ********* ******* ******* ************** *****, ta Anne!!!!!!!!!!!!!!!! co ona sobie w ogóle myśli???
Joy Kent, haha..... wejście smoka po prostu:) brennan wśród żywych- powrót:):):)
no i Joss.... zawsze chciałam mieć młodszą siostrę, bo do czegoś czasem mogą się przydać... no i nawet Joss się do czegoś przydała... cofam wcześniejsze uprzedzenia.
niech nam żyje wydawnictwo "M&R"!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!:)
Hmm...Trzeba by się nad tym poważniej zastanowić (wydawnictwo)...
Może to i dobry pomysł na nasz pierwszy biznes...
;))
jak ja nie lubię, jak jest tak poszatkowane!@!!
ja to bym chciała od razu c a ł o ś ć, do końca, żebym znała koniec już dzisiaj!!!!!!!!!!!!!!!!!!
czytam, se czytam, napawam się treścią i formą, a tu CIACH i koniec, i czekaj, i się denerwuj, i czekaj, i nagle JEST!!!, i czytam, i cudo, i achchchc i naraz CIACH, i się nie dowiesz, i czekaj, i czekaj, i czekaj, i w końcu, JEST!!!, i czytam, i pięknie, i kocham, i nienawidzę,i... CIACHCH, i bez litości, i płaczę, i czekam, i wypatruję,i JEST!!!, i ślub, i NIE, BOOTH, i już, już i CIACH, i czekaj, i czekaj, i czekaj...
o, zaprawdę, powiadam Wam, cierpię przez Was katusze!!!
macie szczęście, że są słodkie jak mandarynki z Chin ;DDD
no, co mam powiedzieć? CZEKAM i czytam, i się zachwycam, a potem boli. i tka bez końca :D
Ten z biustem;) jak sądzę... A może narrator? Jeśli narrator, to ja jestem jego ciemną (przystojną?:D) stroną?
Nie zabierajmy miejsca lachonkom, bo nas przepędzą:)
No i co ja mam napisać? Wszystkie pochwały jakie mogę tu dać już dawno mi się wyczerpały. Napisze po prostu: piszcie i nie przestawajcie! :] bo wasze FF to istny majstersztyk!!!!
Dzisiaj troszkę krótko, ale mam nadzieję, że jakością ta część nie odbiega od innych. Niestety jutro mam egzamin na prawo jazdy i nie jestem w stanie sklecić nawet najprostszego zdania, takiego mam "STRESA", że tak pozwolę sobie zawieśniaczyć ;) (z całym szacunkiem do wieśniaków, którym ja też jestem;D) Czytajcie i komentujcie :)
***62***
Josephine usiadła na łóżku i ukryła twarz w dłoniach. Po chwili usłyszała trzask zamykanych drzwi wejściowych.
-Wyszedł…- wyszeptała, a z pomiędzy jej palców wymknęły się dwie duże łzy i popłynęły po dłoniach, kończąc swój żywot w mankietach szarego golfa. Ich śladem podążyły kolejne i kolejne. Czuła się okropnie. Jak mógł ją tak potraktować jej własny brat. Doszła do wniosku, że teraz najlepszą rzeczą jaką może zrobić jest wypłakanie z siebie wszystkich żalów. Słuchając wewnętrznego głosu rozpłakała się jeszcze rzewniej.
Nie wiedziała ile czasu spędziła łkając w poduszkę. Z odrętwienia wyrwał ją dźwięk dzwonka do drzwi. Zwlekła się z łóżka i podreptała aby otworzyć. Zerknęła przez judasza i ujrzała roześmianą twarz Sweets’a wykrzywioną nienaturalnie przez soczewkę. Mimo woli zachichotała cicho. Przekręciła patent i uchyliła drzwi.
-Wejdź.- rzuciła krótko i podeszła do kanapy po czym opadła na nią ciężko.
-Josephine, zobacz co kupiłem. Najlepsze jabłka w całym stanie.- Lance od progu zaczął swój wesoły monolog.- Kobieta, która mi je sprzeda…- urwał w pół zdania gdy zauważył zapłakaną twarz przyjaciółki.- Joss… Co się stało?- odłożył siatki na podłogę i w oka mgnieniu znalazł się na kanapie tuż obok niej. Odruchowo wyciągnął rękę i ją przytulił. Josephine ukryła twarz w zagłębieniu pomiędzy jego szyją a ramieniem. Ten czuły gest wstrząsnął nią i ponownie się rozpłakała.
-Ciii… Już dobrze… Jestem tu… Jestem przy tobie Joss… Już dobrze.- szeptał, głaszcząc ją delikatnie po plecach. Po kilku minutach przenikliwy szloch przeszedł w sporadyczne pociąganie nosem.
-Powiesz mi teraz co cię doprowadziło do takiego stanu?- zapytał Lance, gdy Joss wyzwoliła się z jego objęć i odeszła na bok aby wydmuchać nos.
-Przepraszam, za to, że się tak rozkleiłam przy tobie, ale to było silniejsze ode mnie.- popatrzyła na mężczyznę.- Masz mokrą marynarkę.
-Spokojnie. Nie rozejdzie się w szwach chociaż nie przywykła do takiego może wylanych łez.- zażartował uśmiechając się. Joss odwzajemniła uśmiech po czym usiadła i opowiedziała Sweets’owi o tym jak Sven się do niej dobierał na weselu, jak Annie popchnęła ją tak, że wpadła do fontanny oraz o jej zmyślnej historyjce, w którą niestety, ale wierzy Seeley.
-Nie wiem co mam powiedzieć Joss.- psycholog wyraźnie zmarkotniał. Bardzo chciałby jej pomóc jednak nie wiedział jak.
-Nawet sobie nie wyobrażasz jak się czuję.- westchnęła Josephine, opierając głowę ja jego ramieniu.
-Nie wiem, ale staram się to sobie wizualizować.- Lance odruchowo chwycił ją za rękę spoczywającą na jego kolanie i lekko uścisnął. Trwali tak przez chwilę w błogiej ciszy. Każde z nich myślami błądziło gdzieś daleko.
-Dziękuję ci za to, że jesteś tu teraz ze mną.- popatrzyła mu głęboko w oczy.
-Wiesz przecież, że jestem do twojej dyspozycji o każdej porze dnia i nocy.- odparł uśmiechając się niepewnie. Od jakiegoś czasu wszystkie gesty, słowa, które były czynione czy wypowiadane na gruncie czysto przyjacielskim, stały się dla niego czymś więcej. Uwielbiał i dziękował Bogu za każdą chwilę z nią spędzoną. Podczas ich wspólnych rozmów chłonął jej każde słowo niczym spragniony wodę. Także i teraz ta niezwykła bliskość jej ust, ciała sprawiała, że czuł się zarówno szczęśliwy jak i zdezorientowany. Wystarczyło tylko wyciągnąć rękę, wsunąć w jej miękkie włosy, pachnące szamponem owocowym i lekko przysunąć twarz do swojej. Gdy jej miękkie usta dotknęły jego warg zorientował się, że zrobił to naprawdę. Już miał odskoczyć, przeprosić za swoje śmiałe zachowanie, gdy z radością jego ciało zarejestrowało, że Josephine zaczyna go całować. Teraz nie miał odwagi ani ochoty żeby się odsunąć. Chciał aby ta niezwykła, elektryzująca chwila trwała wieki. Kobieta przesunęła rękę z jego torsu na brzuch. W tym samym momencie ich pocałunki i pieszczoty stały się coraz bardziej śmiałe. Sweets, czując że dłużej nie wytrzyma poderwał się z kanapy, wziął Joss na ręce i zaniósł do sypialni. Postawił ją tuż obok łóżka i drżącymi dłońmi ściągnął jej przez głowę golf. Roześmiała się widząc jego nieporadność. Gdy już stanęła przed nim ubrana jedynie w wąskie skrawki koronkowej bielizny, zauważyła błysk uznania w jego oczach. Mile to połechtało jej kobiecą próżność. Pocałowała go z pasją po czym na podłodze zaczęły lądować marynarka, krawat, koszula, spodnie…
Tej nocy doktor Lance Sweets stał się w swoim mniemaniu najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi.
Rano Joss obudziła się jako pierwsza. Przez chwilę, ze zdziwieniem popatrzyła na śpiącego tuż obok niej mężczyznę. Wyglądał bardzo niewinnie z potarganymi włosami i lekko rozchylonymi ustami. Gdy jej umysł rozbudził się całkowicie i wróciła do realnego świata, wydarzenia ostatniej nocy powróciły do niej z całą swoją pasją i żarem. Nagle zdała sobie sprawę z tego, że przekreśliły one ich długoletnią przyjaźń. Teraz już nic nie będzie takie samo jak kiedyś.
Ostrożnie i bezszelestnie wstała, założyła szlafrok i wymknęła się z sypialni. W kuchni włączyła ekspres. Czekając aż zaparzy się kawa, oparła głowę o chłodne drzwiczki szafki. Jak mogła im to zrobić? Jak mogła mu to zrobić? Teraz na pewno Lance liczy na to, że będą razem, a ona… Ona po prostu nie mogła. Nie teraz… Jeszcze nie teraz…
-Tu jesteś.- usłyszała za plecami znajomy wesoły męski głos.- A już myślałem że mi się to śniło, mimo że przeczyło temu kilka faktów.- Lance podszedł do niej i objął w pasie.- Po pierwsze, obudziłem się w nie swoim mieszkaniu…- pocałował ją delikatnie w szyję.- Po drugie, w nie swoim łóżku…- złożył kolejny pocałunek w zagłębieniu pomiędzy szyją a barkiem.- Po trzecie, byłem nagi…- delikatnie zsunął materiał jej satynowego szlafroka, odsłaniając ramię.- A po czwarte, pościel pachniała tobą…- pocałował ją w odkryty skrawek bladoróżowego ciała.
-Lance, proszę…- wyswobodziła się z jego objęć i ze smutkiem popatrzyła w oczy.- Teraz powinniśmy się skupić na odnalezieniu Brennan.
-No tak, ale…- próbował zaprotestować.
-Muszę wyjechać.- wypaliła, spuszczając wzrok. Lance gwałtownie się wyprostował jakby w niego piorun strzelił.
-To znaczy?- zapytał, kiedy odzyskał mowę.- Kiedy?
-Jak najszybciej.- zaczęła nerwowo przemierzać kuchnię tam i z powrotem.- Liczy się każda minuta. Jestem prawie pewna, że Brennan żyje i wydaje mi się, że wiem gdzie ona jest.
-Joss… A co z nami?
-Porozmawiamy o tym jak wrócę, dobrze? Teraz muszę zarezerwować bilet.- podeszła i już miała pocałować go w usta gdy w ostatniej chwili zrezygnowała. Przelotnie pocałowała jego nieogolony policzek.- Przepraszam cię Lance.- wyszeptała i wyszła z kuchni.
M&R
Miła cząstka ukazująca ogrom poświęcenia Sweetsa w urzeczywistnienie obietnicy o całodobowej dyspozycyjności;). Świetnie, jak zwykle. Teraz dopiero zaczynam dostrzegać dyskretne różnice między stylem Twoim a Marlenki. Doskonale się uzupełniacie.
Ta sama do znudzenia LG
PS 3mam za Ciebie kciuki podczas egzaminu. Nawet jak nie zdasz, to Słoneczko i tak wstawać będzie...:)