Relacja

7. Planete Doc Review Dzień 2: Ruchome obrazy historii

Filmweb / autor: , , /
https://www.filmweb.pl/article/7.+Planete+Doc+Review+Dzie%C5%84+2%3A+Ruchome+obrazy+historii-60426
Za nami drugi dzień festiwalu Planete Doc Review. Co ciekawego przygotowali organizatorzy, możecie sprawdzić w naszej relacji poniżej. Najważniejsze informacje na temat imprezy znajdziecie na naszej stronie festiwalowej TUTAJ.

In mendacio veritas

Nie mam wątpliwości, że "Niedokończony film" jest jednym z najważniejszych dokumentów, jakie w tym roku zostaną pokazane na Planete Doc Review. Świeżo upieczony zdobywca głównej nagrody na festiwalu Hot Docs w Toronto to bowiem wstrząsający obraz życia Żydów w warszawskim getcie.



W maju 1942 niemiecka ekipa filmowców przybyła do getta, by nakręcić film propagandowy. Jakie konkretnie były cele, kto zlecił realizację filmu, tego się nigdy nie dowiemy. Po twórcach pozostała tylko godzinna wersja wstępnie zmontowanego materiału, trochę usuniętych fragmentów i jeden film skręcony kolorową kamerą. Wykorzystując wszystkie te materiały, opatrując je relacjami świadków (tymi spisanymi 68 lat temu i tymi nagranymi teraz, przez wciąż żyjących byłych mieszkańców getta) oraz innymi archiwalnymi danymi, twórcy "Niedokończonego filmu" próbują przebić się przez warstwę kłamstwa i iluzji i dotrzeć do prawdy.

Wszystko, co widzimy na ekranie zostało zainscenizowane. Mimo to – zwłaszcza w scenach z "biedakami" – jest tu wiele prawdy: chodzące kościotrupy, straszliwe warunki życia, przy których skrajne ubóstwo wydaje się być życiem milionerów, przyobleczone w skóry szkielety zalegające ulice i przerażenie widoczne w oczach. Już same w sobie nieme obrazy wywołują niemal fizyczny ból. Kiedy ogląda się je wzbogacone o relacje, kiedy wspomni się, gdzie i po co zostaną wywiezieni ci, którzy w getcie nie zginą, wtedy jest to film niemożliwy do spokojnego oglądania. A jednak warto, a nawet trzeba się z nim zapoznać. Udało się bowiem twórcom "Niedokończonego filmu" uchwycić na taśmie filmowej nagie zło wynikające z uprzedzeń. Dziś, 68 lat po wydarzeniach w getcie, zło to jest wciąż obecne w każdym zakątku świata. Patrząc na mury getta na myśl przychodzą mury, które mają oddzielić Izrael od Palestyny czy Amerykanów od Meksyku.

Po sobotnim pokazie zapowiedziano, że film trafi do dystrybucji w Polsce. To dobrze. Lepiej byłoby jednak, gdyby stał się częścią programu nauczania i trafił do szkół. Jest to bowiem zdecydowanie lepsza lekcja historii niż suchy akapit w podręczniku. (MP)


W cieniu zbrodni

Zupełnie inne spojrzenie na historię i teraźniejszość oferuje dokument "Grzechy mojego ojca". Bohaterem filmu jest Sebastian Marroquin, który pierwsze 16 lat swego życia spędził jako Juan Escobar. Nazwisko zapewne brzmi znajomo. Nawet teraz, 17 lat po tym, jak noszący je Kolumbijczyk został brutalnie zamordowany. Pablo Escobar był swego czasu jednym z najbogatszych ludzi na świecie, a już w Ameryce Łacińskiej nie miał sobie równych. Majątek zbił rządząc twardą ręką narkotykowym kartelem z siedzibą w Medellín. Juan był jego synem.



Z dokumentu dowiadujemy się o politycznych ambicjach Escobara i o tym, po ich strzaskaniu stał się królem terroru mordując przeciwnych mu polityków. Poznajemy kulisy jego uwięzienia, ucieczki i ostatnich chwil życia. Sporą część filmu twórcy poświęcają historii nawiązywania kontaktu przez Sebastiana Marroquina z synami polityków, których zabito na zlecenie Pablo Escobara. Całość ma bardzo pozytywny wydźwięk pokazując, że porozumienie i przebaczenie jest możliwe. Jednak sposób, w jaki zostało to widzom zaprezentowane budzi moje wątpliwości. Choć proces przebaczenia trwał kilka lat, w filmie nie ma nawet cienia sugestii, jak był on trudny. Wszyscy w tym filmie są mili, pełni zrozumienia i wybaczenia. Wszystkie "schody", na jakie natrafiono, by znaleźć się w tym miejscu, zostały starannie z filmu usunięte. A szkoda. Przez to wyszedł film chłodny, z synów zamordowanych polityków zrobiono kalkulujących demagogów, którzy na hasłach zgody narodowej chcą robić karierę. Być może jest to prawda, ale chyba nie takie były plany reżysera. (MP)


Najpiękniejszy koszmar

Jeśli w jakimś filmie wszystko jest do kitu (począwszy od scenariusza, a skończywszy na aktorach), a mimo to ogląda się go z niesłabnącą przyjemnością, wydaje się niemal pewnym, że twórcy musieli skorzystać z pomocy jakiegoś czarnoksiężnika. To przypadek "Trolla 2"  - nakręconego pod koniec lat 80. koszmarnego włoskiego horroru z amerykańską obsadą, którego użytkownicy IMDB uznali za gniot wszech czasów. Nadanie filmowi tego zaszczytnego tytułu stało się zaczątkiem narodzin kultu. I właśnie o tym opowiada dokument Michaela Paula Stephensona.



Reżyser jest związany emocjonalnie z "Trollem 2" - wraz ze swoim ojcem zagrał w nim bowiem główne role. "Najlepszy gniot świata" stanowi więc po trosze podróż sentymentalną, w trakcie której bohaterowie wracają wspomnieniami do czasów, gdy kręcili film. Zazwyczaj widz ma z tego świetny ubaw (na sali co chwila wybuchały salwy śmiechu). W dokumencie nie zabrakło jednak refleksji na temat fenomenu popkultury, która potrafi uczynić ze śmieciowego horroru niepowtarzalne zjawisko. Pod koniec "Gniot" robi się, co prawda, nieco niekonsekwentny, ale i tak warto się z nim zapoznać. (ŁM)


Medytacja za pomocą kamery

W "Kole czasu" Werner Herzog sugeruje, iż każdy święty obrządek praktykowany na skalę masową staje się niczym więcej niż hałaśliwym jarmarkiem. I jak tu osiągnąć oświecenie duchowe?!

Niemiecki reżyser zagląda z kamerą na święto Kalaczakry, w trakcie którego buddyjscy mnisi za pomocą modlitwy i medytacji stykają się z bytami metafizycznymi. W uroczystościach uczestniczy pół miliona osób, w związku z czym co jakiś czas dochodzi do zamieszek. Rejestrując kamerą te zdarzenia,  twórca "Stroszka" nie przybiera jednak pozy kontestatora religii, lecz jej czujnego i wrażliwego obserwatora. Dlatego "Koło czasu" jest dokumentem frapującym. Dla osób, które o buddyzmie mają nikłe pojęcie (sam się do nich zaliczam), dokument Herzoga będzie ciekawą lekcją. Rolę przewodnika w podróży do źródeł czasu pełni w filmie sam Dalaj Lama. W takim towarzystwie nie można się nudzić.  (ŁM)


Ocalić filmy, ocalić życie

Można to nazwać miłością do kina albo upodobaniem do dziwacznych staroci. Ale trzeba mieć też coś z masochisty, by namiętnie oglądać anonimowe, amatorskie filmy z wakacji. A dokładniej – austriackie filmy z wakacji z lat 70. i 80. To przedmiot fascynacji reżysera "Pamiątkowych filmów pana X", który nie tylko kupuje na pchlim targu filmy nakręcone kamerą 8 mm, ale również uparcie poszukuje ich autora. Początkowo jego znaleziska wzbudzają śmiech: wizyta na Akropolu w filmie "Grecja 1979". Komentarz z offu nazywający rzeczy ujęte w kadrze. Po prostu kicz w czystej postaci. Reżyser w trakcie poszukiwań trafia do klubu filmowca-amatora, w którym starsi panowie z brodami "na Freuda" oglądają nawzajem własną twórczość. Kręcą dokumenty, melodramaty, nawet erotyki. Amatorskie wykonanie plus urok retro i niemieckiego języka –te fragmenty wypadają przekomicznie.



Jednak nagle reżyser zmienia ton: na tropie pana X odnajduje innego fantastycznego bohatera. To filmowiec-amator, który od lat wydarzenia swojego życia fabularyzuje i przenosi na taśmę. Jego twórczość, choć grafomańska, okazuje się mieć niesamowitą moc. Schorowany, unieruchomiony na wózku staruszek nadal kręci filmy – najpierw "Udar", a potem... jego sequel "Życie po udarze". Ten facet naprawdę kocha film i autentyzm jego twórczości okazuje się ważniejszy niż jej wartości artystyczne. (MG)


Miasto w werniksie

Dla tłumów zwiedzających Luwr to przede wszystkim Mona Lisa, Wenus z Milo oraz długie amfilady nieskazitelnych, zamarłych dowodów ludzkiego kunsztu. W filmie Nicolasa Philiberta "Miasto Luwr" oglądamy najczęściej odwiedzane muzeum świata odwrócone na drugą stronę. Tu rzesza pracowników krząta się wokół dzieł sztuki, wszystko jest w ruchu. Obrazy zyskują trzeci wymiar, bo kuratorzy szukają dla nich odpowiedniego miejsca na ścianie. Posągi, przenoszone i owinięte taśmami zabezpieczającymi, zaczynają przypominać więźniów. Ktoś nakręca barokowe zegary. Ktoś inny mini-odkurzaczem zbiera kurz osiadły na starożytnej rzeźbie. Tysiące skrupulatnych, monotonnych, fizycznych czynności jest wykonywanych, by Luwr mógł utrzymać swoją błyszczącą fasadę.



Reżyser nie skupia naszej uwagi na obrazach. Oko kamery zatrzymuje trochę dłużej jedynie przy "Weselu w Kanie Galilejskiej", na której Veronese utrwalił dokładnie tysiące detali. Tak samo Philibert pokazuje życie codzienne muzeum: odmalowuje czynności ludzi z pietyzmem, nie pozostawiając w cieniu ani drugiego, ani trzeciego planu. Nie spieszy się, pozwala nam spędzić w mało uczęszczanych salach więcej czasu niż nerwowe wycieczki na wizytacji u Mona Lisy. Tym samym wprowadza widza w stan kontemplacji, ale nie samych dzieł sztuki. Dziełem czyni raczej pracę jako taką. Pracę tysiąca osób, wymagającą koordynacji, użycia najnowszych technologii. A służąca "tylko" zachowaniu osiągnięć  ludzkości wielu wieków. (MG)

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones