Wśród najbardziej oczekiwanych premier berlińskiego konkursu były najnowsze filmy Jafara Panahiego i Stevena Soderbergha. Czy faktycznie było na co czekać? Przeczytajcie recenzje "Closed Curtain" ("Pardé") i "Panaceum" ("Side Effects").
Irańskie home video Kolejna po
"To nie jest film" realizacja
Jafara Panahiego ma zapewniony rozgłos już tylko ze względu na same okoliczności swojego powstania.
Panahi, objęty w Iranie zakazem kręcenia filmów, zrealizował
"Closed Curtain" de facto nielegalnie, posiłkując się pomocą współreżysera
Kambuzii Partoviego. Ale czy – poza sama anegdotą – dostajemy tu coś ciekawego?
Film rozpoczyna długie statyczne ujęcie ukazujące widok z zakratowanego okna – jasny sygnał, że sytuacja, w jakiej znalazł się twórca, pozostaje w centrum jego artystycznego zainteresowania. Już sama realizacyjna surowość – której znakiem jest na przykład jakość obrazu – służy za rodzaj autokomentarza. Na pierwszy rzut oka widać, że
"Closed Curtain" powstawało chałupniczo, przy mikroskopijnym budżecie. W momencie chwilowej autotematycznej demistyfikacji reżyser pokazuje nam kulisy realizacji: skromną ekipę z kamerą cyfrową i samym sobą w roli dźwiękowca, klęczącym tuż przy granicy kadru z wycelowanym w bohatera mikrofonem.
Motyw prześladowania wysuwa się na pierwszy plan: obserwujemy przybywającego do opuszczonego domu scenarzystę (
Partovi), który z paranoiczną systematycznością zaciąga wszystkie zasłony, chowając się przed wścibskimi oczami świata zewnętrznego. Dopiero wówczas z jednej ze swoich toreb podróżnych wypuszcza… psa. Fragment telewizyjnych newsów informuje nas, że w Iranie prowadzona jest okrutna kampania przeciwko czworonogom. Ekran odbiornika wypełniają rzędy psich zwłok, a kudłaty przyjaciel naszego protagonisty zdaje się patrzeć na tę masakrę ze zgrozą.
Niespodziewanie w domu (którego nie opuszczamy ani na moment przez cały czas trwania filmu) pojawiają się dwaj inni zbiegowie szukający schronienia przed pościgiem policyjnym i rozpoznający w bohaterze ukrywającego się filmowca.
Panahi poświęca dłuższą chwilę na snucie pajęczyny podejrzeń: czy tajemniczy przybysze są tymi, za których się podają? A może to szpiedzy, nasłani, by infiltrować bohatera? Niestety, niespodziewanie reżyser przerywa te podchody i robi woltę w kierunku alegorii.
Płaszczyzny filmowej rzeczywistości zaczynają się przenikać, a przed kamerę wkracza
Panahi we własnej osobie. Odkrywamy wówczas, że ściana jednego z pokoi domostwa obwieszona jest plakatami poprzednich filmów reżysera – wspomnieniami jego utraconej twórczej wolności. Ta postmodernistyczna łamigłówka stanowi jednak zawód po intrygującym, pulsującym nastrojem zagrożenia początku. Reżyser snuje się po pokojach, rozmawia z odwiedzającymi go gośćmi, robi herbatę i mija się z egzystującymi na innym poziomie postaciami z początku filmu. Czy ukrywający się scenarzysta i zbuntowana dziewczyna (
Maryam Moqadam) symbolizują walczące ze sobą aspekty osobowości twórcy – wycofanego artystę i niepokornego buntownika?
Panahi wykonuje tu twórczy gest, jaki w finale
"Amatora" robił Filip Mosz (
Jerzy Stuhr): nie mogąc rejestrować otaczającej go rzeczywistości, kieruje kamerę na siebie. Autotematyczne dywagacje w
"Closed Curtain" są jednak dużo mnie ciekawe niż zajmująca pierwsze 40 minut intrygująca obserwacja osaczonego artysty i jego psa – prawdziwej gwiazdy tego filmu.
Gorzka pigułka Steven Soderbergh – jak zwykle wszechstronny – w
"Panaceum" wkracza na nowe terytorium klimatycznego thrillera, poszewkę gatunkowej konwencji wypełniając charakterystycznym dla siebie komentarzem społecznym.
Jednym z wątków, do których reżyser powraca w kolejnych filmach, jest kwestia nierównomiernej dystrybucji pieniądza w Ameryce. W lekkiej kryminalno-komediowej tonacji opowiadał o tym już m.in. w kolejnych częściach
"Ocean’s 11", których bohaterowie przecież z zawodu zajmowali się finansami. W czasach kryzysu ten komentarz nabrał tylko aktualności, a
Soderbergh wyostrzył swoje krytyczne pazurki. Drugim dnem
"Magic Mike'a" był w końcu morał o cierpkim smaku amerykańskiego snu. W
"Panaceum" reżyser drąży dalej, zgłębiając patologie, w jakie wikłamy się z chęci oswojenia ekonomicznej frustracji.
Bohaterowie filmu czują już oddech kryzysu na karku. Emily (
Rooney Mara) przypłaca depresją konieczność zaciskania pasa po tym, jak jej mąż (
Channing Tatum) trafił do więzienia. Psychiatra dr Banks (
Jude Law) zasuwa w pocie czoła na kilku etatach, by utrzymać swoją rodzinę – syna i bezrobotną żonę (
Vinessa Shaw). Dziewczyna potrzebuje panaceum na dręczącą ją frustrację, mężczyzna jest tym, który go dostarcza. W tytułowej metaforze ("Side Effects") przemyca
Soderbergh krytykę przemysłu farmaceutycznego, sprzedającego "lekarstwo na wszystko": zawsze są przecież jakieś "skutki uboczne". W przypadku leku, który Banks przepisuje Emily, będą one śmiertelnie niebezpieczne.
Pionki dramatu są tu bardzo zgrabnie poustawiane na planszy, a intryga wciąga, rozwijając się w niespiesznym, ale wciągającym rytmie. Ambiwalentna relacja pacjentki i lekarza, klimat koszmaru sennego, pączkująca powoli konspiracyjna paranoja – reżyser kreuje atmosferę rodem z najlepszych filmów
Hitchcocka. Przyprawia ją dodatkowo o wyciągniętą z tradycji kina niezależnego wrażliwość na bohatera i jego otoczenie. Stąd psychologiczna wiarygodność scen cichych domowych dramatów. Te dwa porządki zgrabnie równoważy tonacja barwna zdjęć, oscylujących między brązami i żółciami obyczajowych rozterek a zimnymi błękitami korporacyjnej paranoi. Nienachalna oprawa muzyczna
Thomasa Newmana stanowi doskonałe zwieńczenie tej starannie cyzelowanej konstrukcji.
Szkoda, że wraz z rozwojem akcji film gubi gdzieś to skupienie. Fabularna karuzela przyspiesza, ale kolejne zwroty są coraz trudniejsze do przełknięcia. Trochę zbyt łatwo
Soderbergh i scenarzysta
Scott Z. Burns wpadają tu w koleiny thrillerowych klisz i wymogów. Ale takie są skutki uboczne gry z kinowymi gatunkami.