Relacja

BERLINALE 2021: Czy tegoroczna edycja spełniła oczekiwania?

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/BERLINALE+2021%3A+Czy+tegoroczna+edycja+spe%C5%82ni%C5%82a+oczekiwania-141594
BERLINALE 2021: Czy tegoroczna edycja spełniła oczekiwania?
Wojciech Tutaj dzieli się dla nas wrażeniami z wirtualnej edycji tegorocznego międzynarodowego festiwalu filmowego Berlinale. "Niezmiernie cieszy fakt (a nie jest on złotą zasadą), że najważniejsze laury, z małymi wyjątkami, zebrały tytuły wykraczające poza przeciętność i nieobliczone na efekt. Obrazy podpisane przez świadomych i odważnych reżyserów wymagających wiele od widza, a dających w zamian jeszcze więcej" – pisze autor. 


***

Dwie strony medalu



Festiwal w Berlinie zapewnił uczestnikom doświadczenie z pogranicza morderczego maratonu i jazdy na rollercoasterze. Pierwsze wrażenie wynikało z wyjątkowo krótkiej, bo zaledwie 5-dniowej formuły imprezy, która zmuszała do oglądania filmów praktycznie bez przerw i ciągłej walki ze zmęczeniem. Z kolei drugie wiązało się z emocjonalną huśtawką i nagłym przeskakiwaniem od porywających do kompletnie nieudanych tytułów. Narzekanie na nierówny poziom Konkursu Głównego stało się niepisaną tradycją festiwalu i w tym roku nie mogło być inaczej. Motywem, który w nieoczywisty sposób spajał filmy walczące o Złotego Niedźwiedzia, okazała się podwójność: rozumiana zarówno jako dualizm, tkwiący w świecie i sztuce oraz jako efekt lustrzanego odbicia czy równoległych wariacji na ten sam temat.

Zamiast wycieczki do Berlina pozostał krótki spacer przed ekran komputera i włączenie się w strumień festiwalowy z dowolnego miejsca na świecie. Komfort rozłożenia seansów według własnego uznania i możliwość wyboru filmów z udostępnionej puli, wydawały się korzystną opcją. Do czasu. Organizatorzy postanowili zamknąć pierwszą część imprezy, przeznaczoną dla ludzi z branży i dziennikarzy, w pięciu dobach (wpuszczali wybrane tytuły na platformę streamingową na 24 godziny). Problem w tym, że pod względem liczby propozycji internetowa edycja Berlinale nie ustępowała wcale stacjonarnym poprzedniczkom. Złapanie równowagi między pogonią za błyskawicznie uciekającym czasem, należytą kontemplacją kolejnych dzieł oraz pisaniem i szukaniem prawdziwych perełek w programie graniczyło z cudem. Z każdym dniem rosło we mnie poczucie, że, poza konkursowymi obrazami, wszyscy oglądamy co innego i bierzemy udział w alternatywnych wersjach festiwalu. Niełatwo było więc trafić na odkrycia, bo ktoś coś polecił, bo rozeszła się wieść, że TEN film trzeba koniecznie nadrobić. Nie sposób też przemilczeć kwestii większego rozproszenia uwagi w domowych pieleszach i uśmiercenia przyjemności obcowania z niekomercyjnym kinem na wielkim ekranie. Każdy festiwal online utwierdza dobitnie w przekonaniu, że nic nie zastąpi kinowego doświadczenia.   

Porzucam narzekanie i wracam do esencji, czyli filmów. W Konkursie Głównym zagościli stali bywalcy imprezy, Hong Sang-soo, Benedek Fliegauf czy Radu Jude, oraz pretendenci do miana mistrzów na czele z Ryûsuke Hamaguchim, Denesem Nagym i Aleksandrem Koberidze. Nic nowego – powiecie. Przełamanie nastąpiło jednak w innym miejscu. Pandemiczna rzeczywistość, a co za tym idzie – odmienny zakres obostrzeń w poszczególnych krajach, przełożyły się na kształt samych filmów. Część z nich powstała zapewne jako substytuty zaplanowanych lub odwołanych projektów, część wyglądała na zrealizowane zgodnie z narzuconymi ograniczeniami, a pozostała garstka – jakby kryzys kinematografii nigdy nie nastąpił. 

Druga linia podziału przebiegała wzdłuż autorskich intencji i ambicji. Liczniejsza grupa utworów wydawała się pogrążona w nieuleczalnej melancholii, posępnych konkluzjach, namyśle nad wątłą kondycją człowieka i niepewnym stanem świata. Po przeciwnej stronie sytuowały się narracje pokrzepiające, wyrywające nas z codziennego marazmu – albo głęboko humanistyczne, albo (nie)znacznie upraszczające obraz rzeczywistości. Dominowało kino kameralne, powielające znane strategie twórców i unikające eksperymentów formalnych. Na szczęście kilku autorów podjęło rękawicę i zdecydowało się wyjść z bezpiecznej strefy, co zaowocowało najciekawszymi, choć niekoniecznie najlepszymi dziełami w stawce konkursowej. Niezmiernie cieszy fakt (a nie jest on złotą zasadą), że najważniejsze laury, z małymi wyjątkami, zebrały tytuły wykraczające poza przeciętność i nieobliczone na efekt. Obrazy podpisane przez świadomych i odważnych reżyserów wymagających wiele od widza, a dających w zamian jeszcze więcej.

Gorzki śmiech



Oddajmy najpierw cesarzowi, co cesarskie. Złotego Niedźwiedzia zasłużenie zgarnął Radu Jude za "Babardeală cu bucluc sau porno balamuc". Reżyser nie tylko potwierdził swoją klasę, ale też zdolność do przeobrażania się i układania niedopasowanych na pierwszy rzut oka puzzli narracyjnych. Po mistrzowsku połączył paradokumentalny film miejski, oparty na intelektualnej grze esej audiowizualny, wyrafinowaną satyrę i rozsadzającą ekran od środka farsę. Wyszła z tego iście wybuchowa mieszanka – drapieżna, gwiżdżąca na poprawność polityczną komedia splata się z gorzkim rozliczeniem z historią i obłudą współczesnej klasy średniej. Autor "Aferim!" prowokacyjnie dialoguje z kulturowymi tematami tabu oraz nieprzepracowanymi konfliktami, dzielącymi społeczeństwa Europy Środkowo-Wschodniej, a przy tym stopniowo rozpędza karuzelę śmiechu. Film wespół z wybitnym "Malmkrogiem" Cristiego Puiu dowodzi, że rumuńska nowa fala się nie wyczerpała i wciąż wiedzie prym w europejskim kinie. Warto dodać, iż główna nagroda dla Judego jest trzecim Złotym Niedźwiedziem przyznanym twórcy z Rumunii w ciągu 8 lat (w 2013 statuetkę odebrał Calin Peter Netzer za "Pozycję dziecka", a w 2018 Adina Pintilie za "Touch me not").


Zły glina i dobry glina



Najbliżej niestandardowego podejścia zwycięzcy do materii filmowej był Meksykanin Alonso Ruizpalacios. Tym razem zjawił się w konkursie z przewrotnym "Una pelicula de policias". Tytuł nie kłamie – reżyser opowiada o policji, ale dekonstruując gatunek filmu policyjnego oraz zacierając granicę między szeroko pojętym realizmem i fikcją. Choć pierwsze ujęcia sugerują mroczną, brutalną historię o państwie pogrążonym w chaosie i zmagającym się z niewyobrażalną przemocą (rodem z dzieł Escalantego, Franco i wczesnego Iñárritu), autor ma coś więcej do powiedzenia. Szybko orientujemy się, że jego film jest wielopoziomowym eksperymentem: dwoje prawdziwych aktorów wchodzi pod przykrywką w szeregi meksykańskiej policji i na swój sposób infiltruje ją. Nie dość, że muszą przekonująco odgrywać rolę funkcjonariuszy przed kolegami, to jeszcze stają się częścią spektaklu władzy i systemowych nadużyć. Śledząc losy kobiety i mężczyzny, uwikłanych w ten zdumiewający performens, Ruizpalacios odkrywa zarówno seksizm, korupcję czy brak profesjonalizmu obecne w strukturach państwowej służby, jak i szczególny status jej członków. Posługując się błyskotliwą ironią, burzeniem czwartej ściany i poetyką dokumentu Meksykanin tyleż obnaża teatralność pewnych zachowań, co potęguje wrażenie absurdu, a w końcu podskórnego niepokoju nawiedzającego bohaterów. 

"Una pelicula de policias"
Na drugim biegunie znajdziemy film Xaviera Beauvoisa "Albatros", który także skupia się na figurze policjanta. Okoliczności jego pracy są jednak zgoła inne. Nie metropolia, ale nadmorskie miasteczko w Normandii; nie dwuznaczna pozycja, ale stabilna rola szefa i kochająca rodzina czekająca przy domowym ognisku. Nieskazitelny Laurent będzie musiał jednak skonfrontować się z winą za śmierć znajomego rolnika i utratą zaufania lokalnej społeczności. Na papierze brzmi to jak materiał na poważny traktat moralny, rzecz o drodze do okupienia, niestety francuski reżyser zbyt mocno ciąży ku naiwnej, z ducha chrześcijańskiej przypowieści. Biblijne konotacje wyprawy bohatera na wzburzone morze wcale nie pomagają uwiarygodnić jego wewnętrznych zmagań, a zakończenie, choć pełne nadziei, tonie w sentymentalizmie i irytującym romantyzmie. Obawiam się, że najlepszy film – myślę o "Ludziach Bogach" – Beauvois ma już za sobą. Obym się mylił.
 

Awers – jasna strona rzeczywistości



Utwory, o których teraz napiszę, stanowią przedłużenie rozświetlonego, zrywającego z pesymizmem finału "Albatrosa". Z tą różnicą, że nie opierają się na zużytych tropach i schematach narracyjnych, zaszczepiając w nas równocześnie poczucie istnienia lepszego, a może wyłącznie utraconego okresowo świata. I tak Gruzin Aleksandre Koberidze w "Ras vkhedavt, rodesac cas vukurebt?" (nagroda FIPRESCI) wysyła list miłosny do skąpanego w letnim słońcu Kutaisi, przeżywającego ostatni mundial i wolnego od nieznośnego brzemienia pandemii. Uczucia zakochanych nieśmiało rozkwitają, rozentuzjazmowani chłopcy grają w piłkę, a stary właściciel baru przygotowuje ekran, by wyświetlić na nim najważniejsze mecze. Oryginalność tego bezpretensjonalnego, zlepionego z małych scen i drobnych obserwacji dzieła polega na odejściu do tradycyjnej fabuły w stronę zmysłowo-eterycznych impresji. Gdzieś po drodze reżyser zrywa kolejne wątki i rozplata następne, bo podąża raczej za czymś nieuchwytnym, wiszącym w powietrzu aniżeli za bohaterami. Może chodzi o poezję ukrytą w miejskim pejzażu, a może o leniwy rytm codzienności? Kontemplując wizję Koberidzego, odniosłem wrażenie, że Kiarostami polubiłby jego kino.

Gruzin zaprezentował jeden z najdłuższych obrazów w konkursie, ale daleko z tyłu zostawiła go pod tym względem Maria Speth. Jej dokument "Herr Bachmann und seine Klasse", wyróżniony Nagrodą Jury, trwa prawie 4 godziny. Niech Was nie odstrasza imponujący metraż, ponieważ podglądanie tytułowego nauczyciela podczas spotkań z nastoletnimi podopiecznymi przemienia się w mądrą lekcję tolerancji, wzajemnego szacunku i budowania partnerskich, a nie hierarchicznych relacji. Bohater zbliża się już do zasłużonej emerytury, lecz nie traci energii i cierpliwości, przekazując wiedzę dzieciom imigrantów. Niemiecka reżyserka nie idealizuje oddanego swojej pracy Bachmanna, mimo tego gwarantuję, iż po seansie bez wahania przyznacie mu tytuł najlepszego nauczyciela na świecie. Czuły portret wybitnego pedagoga idzie tu w parze z przywracaniem wiary w edukację opartą na krzewieniu szlachetnych wartości, a nie bezmyślnym powtarzaniu formułek.

Na marginesie wspomnę jeszcze o futurystycznym komediodramacie "Ich bin dein Mensch" Marii Schrader, też zawierającym w sobie ładunek szczerego optymizmu. Bohaterka filmu, uznana badaczka kultur starożytnych, bierze udział w inicjatywie pewnej korporacji, która stworzyła androida-partnera dopasowanego do jej potrzeb. Początkowa niechęć przeradza się powoli w uczucie, a istota nieludzka wypełnia pustkę w życiu kobiety, skrywającej stratę. Kto wie, czy taka alternatywa dla związku z drugą osobą nie będzie w niedalekiej przyszłości czymś realnym. Jeśli tak, dobrze, żeby ziściła się według pogodnego scenariusza reżyserki.

Rewers – ciemno, prawie noc



Podtrzymując dualistyczny porządek wszechrzeczy, stanowiący podstawę niektórych koncepcji filozoficzno-religijnych, kilku twórców skutecznie przypomniało o mrocznej naturze człowieka, atrofii uczuć oraz czarnych kartach z historii. Najbardziej spójną wizję ekranowej rzeczywistości przedstawił węgierski debiutant Denes Nagy, uznany przez jury najlepszym reżyserem. "Természetes fény" ma wiele wspólnego z "Próbą wierności" Aleksieja Germana. Oba filmy rozgrywają się w czasie II wojny światowej na terenie Związku Radzieckiego i rezygnują z heroicznego tonu na rzecz posępnego, fatalistycznego przesłania. Młody reżyser postawił na opowieść o udziale rodaków w okupowaniu sowieckich wsi, by uchwycić wewnętrzne rozdarcie oficera dostrzegającego bezsens zbrojnych działań, a zarazem zobligowanego do przejęcia dowództwa w oddziale. Wprawdzie olśniewający wizualnie debiut nie wytycza nowych ścieżek kinu wojennemu, ale zapisze się w pamięci o wiele bardziej niż "Fabian oder der Gang vor die Hunde" Dominika Grafa. O takich filmach zwykło się pisać w kategorii ambitnych porażek. Adaptacja powieści Ericha Kästnera, która przenosi nas do dekadenckiego Berlina lat 30. XX wieku, jest pozbawiona duszy – formalne zabawy montażem i archiwaliami nie mogą przesłonić lichej dramaturgii, snujących się po ekranie aktorów i pobieżnej analizy burzliwego okresu z dziejów Niemiec.

Blisko współczesności osadzone są dwa dramaty, toczące się niemal w całości w zamkniętych pomieszczeniach, czyli "Rengeteg – mindenhol látlak" Fliegaufa oraz "Ghasideh Gave Sefid" duetu Behtash Sanaeeha i Maryam Moghadam. Pierwszy, nakręcony na dużych zbliżeniach i w ciasnych kadrach, dokonuje wiwisekcji relacji międzyludzkich. Kilka autonomicznych sekwencji dialogowych zdradza potężny kryzys komunikacyjny między członkami rodzin i małżeńskich par. Reżyser nie podpowiada żadnych rozwiązań, a jego film broni się tak naprawdę tylko dzięki przejmującym występom aktorskim. Tymczasem irańskie dzieło mogłoby być kolejną, rozbudowaną nowelą "Zło nie istnieje" – zeszłorocznego zwycięzcy Berlinale. Wdowie po niesłusznie skazanym na śmierć mężczyźnie zaczyna pomagać tajemniczy nieznajomy. Ukrywa prawdziwą tożsamość sędziego, który wydał wyrok, bo chce uwolnić się od poczucia winy, wspierając bohaterkę. Nietrudno przewidzieć, że ta opowieść nie skończy się pomyślnie. Co gorsza, film wydaje się skrojonym pod zachodnie, festiwalowe gusta produktem made in Iran. Przezroczysty realizm staje tu w rządku z jednowymiarową krytyką opresyjnej, systemowej machiny.

Stary mistrz kontra nowa nadzieja



Dzieła, które dobrze puentują towarzyszące mi podczas festiwalu wrażenie podwójności i przeglądają się w sobie, to "Inteurodeoksyeon" Honga Sang-soo i "Gūzen to Sōzō" Ryûsuke Hamaguchiego. Czarno-biała miniatura koreańskiego klasyka dowodzi, że model jego kina – realizowanego za grosze, opartego na dopisywanych na bieżąco scenach i długich rozmowach przy soju – wyczerpał się. Powracające typy postaci i bliźniaczo brzmiące sentencje wskazują na niechęć do artystycznej metamorfozy, a najwyżej przyzwoity scenariusz nagrodzono chyba tylko w uznaniu zasług doświadczonego reżysera. Szkoda, że w Konkursie Głównym Hong nie zwolnił miejsca jakiemuś młodszemu, obiecującemu nazwisku.

Na szczęście pod koniec festiwalu byliśmy świadkami odrodzenia wciąż (za) mało znanego twórcy z Japonii, Ryûsuke Hamaguchiego. Po kryzysowym "Asako. Dzień i noc" autor powrócił z filmem "Gūzen to Sōzō", słusznie uhonorowanym Wielką Nagrodą Jury. Choć podobieństwo między jego propozycją a starszymi dziełami Honga widać na pierwszy rzut oka (długie ujęcia, dominacja scen dialogowych w zamkniętych przestrzeniach), Hamaguchi sukcesywnie wykuwa swój własny język opowiadania o więziach międzyludzkich i niepozornych pęknięciach w życiu bohaterów. Snując refleksję nad rolą przypadku i nieprzewidywalnymi porywami uczuć, Japończyk nie tylko kreśli zamaszyste, wielowymiarowe portrety (głównie kobiecych) postaci, ale również harmonijnie prowadzi nas przez trzy osobne części dzieła. Nie mamy wątpliwości, że panuje nad każdym elementem narracji, gdy gładko przechodzi od realizmu w stronę przenikliwego science-fiction. Jeśli miałbym więc wybierać po której stronie lustra powinien stać berliński festiwal w przyszłości, postawiłbym na tę z Hamaguchim i podobnymi mu reżyserami w rolach głównych. Artystami zabierającymi nas jednocześnie w fascynującą podróż po zakamarkach ludzkiej duszy i skrajnych, emocjonalnych rejestrach oraz traktującymi medium na równi z przekazem. 

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones