Felieton

Barwy szmiry

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Barwy+szmiry-98002
Na przykładzie stosunku do thrillera erotycznego łatwo daje się rozpoznać pokoleniową przynależność, bo już moim rodzicom gatunek ten wydawał się wyjątkowo niemądry – a młodszym kolegom jawi się jako totalny vintage. Dla mnie jednak "Nagi instynkt", "Fatalne zauroczenie" i "W sieci" to filmy wyznaczające swoisty próg dojrzałości. "Barwy nocy" wyróżniają się na ich tle w sposób negatywny – są gorsze, głupsze, wzorcowo niedorzeczne – ale i mają w sobie nieodparty urok.

Właśnie mija 25 lat od premiery pierwszej "Szklanej pułapki", a już za rok obchodzić będziemy dwudziestą rocznicę dwóch innych filmów z Bruce'em Willisem, które swego czasu wywołały sporo szumu – choć z krańcowo odmiennych powodów. O ile "Pulp Fiction" stanowiło szczytowe osiągnięcie dekady lat dziewięćdziesiątych, o tyle "Barwy nocy" Richarda Rusha plasowały się blisko jej dna. Nagrodzony Złotą Maliną jako najgorszy film 1994 roku i nominowany w ośmiu innych kategoriach, ów powszechnie pogardzany wykwit złego smaku wchodził na ekrany w atmosferze skandalu i podniecenia: sceny seksu miały być najgorętsze od lat, a na ekranie miał gościć nie tylko sam Willis, ale także – w epizodzie co prawda – jego penis. I nawet jeśli organ Johna McClane'a pojawił się w kilku (niezgorszych) rozbłyskach dopiero w liczącej sobie 140 minut wersji wideo, to nie da się zaprzeczyć, że jako artefakt swego czasu "Barwy nocy" pozostają eksponatem nader fascynującym.

Już samo sformułowanie "thriller erotyczny" – a takim "Barwy nocy" bezsprzecznie są – ma w sobie coś staromodnego. W umyśle niżej podpisanego wywołuje ono obraz osiedlowej wypożyczalni VHS i specjalnej półki z kasetami, o których nie było co marzyć małolatom takim jak ja. Thrillery erotyczne miały twarz Michaela Douglasa i ciało Sharon Stone, były "duszne", "odważne" i ilekroć grano je w telewizji, poprzedzała je malowana farbami plakatowymi plansza z napisem "Tylko dla dorosłych" (gdzie "tylko" wydzielało z siebie tęczową aureolę, wówczas jeszcze nie kojarzącą się nikomu z LGBT). Thrillery erotyczne działy się w świecie konsumpcji i biznesu, akty seksualne były skąpane w świetle przepuszczonym przez poziome żaluzje, a orgazmy zawsze następowały symultanicznie u partnera i partnerki (wzmacniane solówką na saksofonie).

Na przykładzie stosunku do thrillera erotycznego łatwo daje się rozpoznać pokoleniową przynależność, bo już moim rodzicom gatunek ten wydawał się wyjątkowo niemądry – a młodszym kolegom jawi się jako totalny vintage. Dla mnie jednak "Nagi instynkt", "Fatalne zauroczenie" i "W sieci" to filmy wyznaczające swoisty próg dojrzałości. "Barwy nocy" wyróżniają się na ich tle w sposób negatywny – są gorsze, głupsze, wzorcowo niedorzeczne – ale i mają w sobie nieodparty urok: stanowią esencję kiczu, który swego czasu pół świata przyjmowało dożylnie jako afrodyzjak. Film poniósł klęskę kasową w kinach, by później stać się jednym z najczęściej wypożyczanych tytułów na kasetach wideo (czy był także filmem najczęściej przewijanym, by przyspieszyć nadejście "tych" scen, możemy się tylko domyślać).



Bohaterem "Barw…" jest nowojorski psychiatra Bill Capa (Bruce Willis), cierpiący na daltonizm, odkąd jedna z jego pacjentek popełniła samobójstwo w trakcie sesji terapeutycznej. Bill trafia do Los Angeles, gdzie zostaje pomocnikiem kolegi po fachu (Scott Bakula) i jego pacjentem zarazem. Kiedy przyjaciel zostaje zamordowany, Bill zaczyna śledztwo w prowadzonej przez nieboszczyka grupie terapeutycznej, złożonej z samych przypadków klinicznych, ukazanych jako karykatury przeróżnych neuroz. Jest tu m. in. rozchichotana nimfomanka Sondra (Lesley Ann Warren), ogarnięty obsesją natręctw Clark (Brad Dourif) i niepewny tożsamości płciowej chłopiec imieniem Richie, zagrany przez… No właśnie, tego zdradzać w momencie premiery nie wypadało, ale dziś już chyba można. Dość powiedzieć, że pojawiająca się w życiu Billa gorąca i chętna do seksu Rose (Jane March) ma równie zdumiewające siekacze, co Richie – i podobnego pecha do fatalnych dialogowych sucharów, z których zresztą jest pozlepiany cały scenariusz.

"Barwy nocy" nie są filmem dobrym ani na poziomie prostej konsumpcji (fabuła jest śmiechu warta), ani na tym bardziej wyrafinowanym, znaczonym zazwyczaj słówkiem "meta". W przeciwieństwie do Paula Verhoevena, który uczynił "Nagi instynkt" perwersyjnym pastiszem, Richard Rush postawił na parodię w granicach realizmu – połączenie, które nigdy nie działa (spytajcie Petera Bogdanovicha albo po prostu obejrzyjcie jego "Nickelodeon"). Rush nakręcił jeden z najlepszych filmów lat osiemdziesiątych – "Kaskadera z przypadku" z wielką rolą Petera O'Toole'a – ale reszta jego filmografii jest frustrującym przykładem inscenizacyjnego geniuszu pożenionego z fatalnym smakiem i tendencjami rasistowsko-homofobicznymi. "Freebie and the Bean", jego największy sukces kasowy, do dziś zachwyca jako slapstickowa farsa z życia gliniarzy San Francisco, ale budzi zażenowanie anegdotą i bezkrytyczną wiarą w seksistowskie stereotypy, czyniące transwestytę popaprańcem i winowajcą niejako z definicji (to samo dzieje się w "Barwach…").



Najbardziej oczywistym źródłem wpływu są w "Barwach nocy" powieści kryminalne Agathy Christie (z ich zbieraninami dziwaków, automatycznie podejrzewanych o morderstwo) i "Zawrót głowy" Hitchcocka (z psychosomatycznym daltonizmem Willisa zastępującym lęk wysokości Jamesa Stewarta). Śledztwo w sprawie zabójstwa kolegi, połączone z fotogenicznym seksem i zstąpieniem do piekieł genderowej konfuzji jest dla Billa sposobem na odzyskanie utraconej zdolności odczuwania. Motyw przebieranki zostaje co prawda totalnie położony (ciekawie byłoby wówczas, gdyby Bill pożądał i Rose, i Richiego), ale nie da się ukryć, że "Barwy…" próbują być moralitetem o powrocie do życia poprzez zdrowy, pozbawiony kompulsji i okrucieństwa erotyzm – który w świetle finału wydaje się jedynie ułudą, bo był oparty na maskaradzie.

Film jest katalogiem klisz (opuszczony magazyn jako sceneria dla kulminacji w deszczu, pościg samochodowy, grzechotnik w skrzynce na listy), złych dialogów i najgorszych stereotypów (Hector, zagrany przez Rubena Bladesa gliniarz z korzeniami latynoskimi, mówi z akcentem tak wyrazistym i tak mocno zgrywa macho, że brakuje tylko sceny, w której zajadałby się tacosami). Sceny erotyczne mają co prawda podniecającą moc porządnego soft-porno, ale Rush sabotuje je monstrualnym kiczem, rozszczepiając obraz kochanków za pomocą optycznej zabawki, a także montując ujęcia miłosnej kotłowaniny z odległym widokiem dwóch wznoszących się paralotni (tudzież każąc Willisowi pluskać się w wannie ze zdalnie sterowanym czołgiem, co niechcący upodabnia go do granego przez Dudleya Moore'a "Artura"). Jane March, świeżo po "Kochanku" Jean-Jacques'a Annauda, w pewnym momencie pojawia się nawet w koronkowym kuchennym fartuszku (i niczym więcej), co wyjaśnia częściowo jej negatywny stosunek do filmu, głoszony wszem wobec już po premierze.



"Barwy nocy" były dystrybuowane przez Hollywood Pictures: firmę należącą do grupy Disneya, której logo przedstawiające Sfinksa stanowiło przez całe lata dziewięćdziesiąte pewną nieomal gwarancję okropnego kina (wyjątkiem był m. in. "Quiz Show", ale regułę potwierdzały koszmarki od "V.I. Warshawski" poprzez "Jacka" aż do "Super Mario Bros." i "Szkarłatnej litery"). Koniec końców, to obecność Willisa przesądza o kultowym potencjale filmu Rusha: jego aktorska persona żartownisia rozbawionego niebezpieczeństwem zostaje wystawiona tu na ciężką próbę. Pomijając tony strasznych dialogów (włącznie z pseudochandlerowską narracją, którą Willis wypowiada do samego siebie w dwóch scenach) i zapominając na chwilę o nagości (co trudno zapewne było uczynić Demi Moore, która na ślubie Jane March wystąpiła jako druhna), wypada stwierdzić, że "Barwy nocy" zasłużyły co prawda na Złotą Malinę, ale przez dwie dekady zdążyły zastygnąć w kapsułę czasu, mówiącą wiele o konsumpcyjnych latach 90. i ich podskórnym marzeniu o niewinności. Jako że mamy właśnie na ekranach "RED 2" z Willisem w wersji czerstwej (choć z o wiele młodszą Mary Louise-Parker u boku) warto powrócić do dni jego paradoksalnej świetności, kiedy w jednym roku potrafił wystąpić i w arcydziele, i w najgorszym steku bzdur do momentu premiery "Bitwy o ziemię".