Rozpoczynamy publikację zwycięskich tekstów w Konkursie "Powiększenie" 2017. Dziś prezentujemy wyróżniony artykuł Eweliny Leszczyńskiej o filmowych paradoksach Davida Lyncha. Miłej lektury.
Przenikanie się równoległych rzeczywistości nie jest w filmach Davida Lyncha niczym niezwykłym. Reżyser w pełni wykorzystuje właściwości medium, swobodnie rozporządzając przestrzenią i różnymi porządkami temporalnymi. Dzięki temu w kolejnych dziełach udało mu się wykreować niezwykły, a zarazem bardzo spójny świat przedstawiony. Ten stylowy element scenografii jest tłem wielu dramatycznych wydarzeń w filmach
Davida Lyncha, ale w
"Miasteczku Twin Peaks" pełni szczególną rolę. Zasłona pojawiająca się w otaczającym tytułową miejscowość lesie symbolizuje bowiem przejście (nazywane przez fizyków membraną lub braną) prowadzące do alternatywnej rzeczywistości. Wprawdzie czarno-biały wzór na podłodze i reprodukcje antycznych rzeźb, które możemy zobaczyć po jej przekroczeniu, wyglądają zupełnie zwyczajnie, ale wystarczy kilka chwil, aby przekonać się, że miejsce to funkcjonuje inaczej niż świat po drugiej stronie. Kiedy jeden z mieszkańców tego dziwnego uniwersum częstuje agenta FBI Dalea Coopera filiżanką kawy, okazuje się, że nie jest ona tym, czym się wydaje.
W pierwszej chwili protagonista ma wrażenie, że w naczyniu znajduje się ciało stałe. Ale gdy przechyla filiżankę, by sprawdzić, czy wypadnie z niej kawałek kawy, napój się wylewa. Światło na jego niezwykłe właściwości rzuca mechanika kwantowa – dział fizyki zajmujący się opisem bardzo małych obiektów, takich jak cząstki elementarne. Badający je naukowcy doszli do wniosku, że każdy atom znajduje się jednocześnie we wszystkich możliwych stanach, czyli tak zwanej superpozycji. Tym samym pewien hipotetyczny kot będący uczestnikiem kontrowersyjnego eksperymentu jest zarazem żywy i martwy, a ulubiony napój agenta Coopera to zarówno ciecz, jak i ciało stałe. Oczywiście zjawisko to, powszechne w skali subatomowej, nie bywa obserwowane w przypadku obiektów widocznych gołym okiem. Stany cząsteczek tworzących większe przedmioty uśredniają się, dlatego koty poddane eksperymentom okazują się żywe lub martwe, a "cholernie dobra kawa", którą delektował się grany przez Kyle'a MacLachlana bohater, w Twin Peaks zawsze będzie cieczą.
Po przekroczeniu granicy wyznaczonej przez czerwoną kurtynę podobne twierdzenia nie są już tak oczywiste. Znane nam prawa fizyki wydają się bezużyteczne do opisu zjawisk zachodzących w owym niezwykłym miejscu. Prawdopodobnie oglądanie gołym okiem efektów kwantowych takich jak superpozycja (a także manipulowanie grawitacją i przemieszczanie się między różnymi światami) jest w nim możliwe dzięki rozwinięciu dodatkowych wymiarów czasoprzestrzeni. Wbrew temu, co podpowiada nam zdrowy rozsądek, istnieją one także w naszym uniwersum, tyle tylko że nie mamy do nich dostępu. Zajmujący się teorią strun naukowcy twierdzą, że nasza rzeczywistość składa się z (co najmniej) dziesięciu wymiarów, ale większość z nich po Wielkim Wybuchu pozostała zwinięta do punktu wielokrotnie mniejszego niż miliardowa część milimetra.
Niedoskonałość naszej percepcji zostaje zresztą obnażona przez zachowanie Coopera. Jako przybysz z rzeczywistości o prostszej strukturze musi on zmierzyć się z własnymi ograniczeniami. A ponieważ nie widzi innych wymiarów ponad te, które zna ze "swojego" uniwersum, porusza się po nieznanej czasoprzestrzeni, jakby błądził w labiryncie. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że bohater kręci się w kółko, wciąż trafiając do tego samego pomieszczenia. Jednocześnie miejsce to za każdym razem jest inne – kolejne jego wersje dzieli upływ czasu, prawdopodobnie są to jednak o wiele dłuższe interwały, niż wydaje się Cooperowi. Z perspektywy pojawiających się tam postaci ich kolejne spotkania mogą dzielić nie minuty, lecz nawet lata! Co gorsza, protagonista nie ma świadomości, że przynajmniej część tych interakcji odbywa się... w przeszłości.
Aby zrozumieć ten paradoks, musimy porzucić jednokierunkowy model czasu, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Zawarta w teorii strun możliwość przemieszczania się między równoległymi światami uprawdopodobnia także poruszanie się w różnych porządkach temporalnych istniejących w obrębie jednej rzeczywistości. Implikuje to zrównanie czasu i przestrzeni, pozwalając na poruszanie się w czasie we wszystkich kierunkach. W konsekwencji pojęcia przeszłości i przyszłości tracą sens, stają się bowiem relatywne. Tym samym agent specjalny Philip Jeffries, który ni stąd, ni zowąd zjawia się w siedzibie FBI (scena ta znajduje się w nakręconym po sukcesie serialu
"Twin Peaks: Ogniu, krocz za mną", 1992), wie, jaki los stanie się udziałem Coopera na wiele miesięcy przed wszczęciem śledztwa w sprawie zabójstwa Laury Palmer, zaś Fred Madison, bohater
"Zagubionej autostrady", mści się na niewiernej żonie, zanim odkryje jej zdradę.
Zagubieni w czasie Skutki wyprzedzające przyczyny to nie jedyny absurd w drugim z wymienionych dzieł. Wyzwaniem dla widza jest ułożenie spójnej historii z nielinearnej, chaotycznej fabuły, a musi on także poradzić sobie z niesamowitymi zdarzeniami: bohaterowie zostają zreplikowani lub przekształcają się w inne osoby, zaś koniec opowieści okazuje się zarazem jej początkiem. Wydaje się, że rozwiązania tych problemów warto szukać w psychice postaci, z perspektywy której prowadzona jest narracja.
Zamiast zastanawiać się, czy aby protagonista nie cierpi na rozszczepienie jaźni, załóżmy, że choć odczuwa on upływ czasu w taki sam sposób jak my, nie jest ograniczony przez jego jednokierunkowość i liniowość. Dzięki temu Fred Madison może swobodnie poruszać się w różnych porządkach temporalnych. Rozwiązuje to kwestię chronologii zdarzeń: nabierają one sensu jako linearna fabuła, a nie skomplikowana układanka złożona z rozbitej osobowości bohatera, jego wspomnień i przeżyć wewnętrznych. Zaniki pamięci, z jakimi boryka się mężczyzna, mają źródło w jego percepcji. Fred nie tyle nie wierzy, jakoby zamordował swoją żonę, ciemnowłosą Reneé, co po prostu nie może o tym wiedzieć. Wydarzenie to wprawdzie miało już miejsce (winny poniósł konsekwencje), ale z perspektywy protagonisty jeszcze się nie zdarzyło (Fred dopiero dokona brutalnego aktu, cofając się w tym celu do wybranego punktu w czasie).
Zanim do tego dojdzie, mamy okazję poznać "przeszłość" Reneé Madison... a właściwie Alice Wakefield. Bohaterki (nie przez przypadek kreowane przez jedną aktorkę) są dwiema wersjami tej samej osoby, i choć żyją w różnych światach, ich biografie częściowo się pokrywają. Tym sposobem historia Reneé zostaje uzupełniona o fakty, które kobieta skrzętnie ukrywała przed mężem – występy w filmach porno, prostytuowanie się, niewierność. Ale o tym wszystkim Fred nie dowiaduje się bezpośrednio. Kiedy bowiem wchodzi do otwartej dla siebie brany, zostaje wystawiony na działanie niezbadanych sił, zdających się miażdżyć i rozrywać jego ciało. Odkrycie, jakiego po tym wydarzeniu dokonuje nadzorujący celę bohatera strażnik, nie mieści się w granicach zdrowego rozsądku: na miejscu czekającego na wyrok zabójcy znajduje się nieznany nikomu młody człowiek, wkrótce zidentyfikowany jako Pete Dayton.
Owa przemiana to (jak dotąd) jedyne zdarzenie ze wszystkich
Lynchowskich fabuł, którego opis wymyka się prawom fizyki. Być może reżyser celowo "przeciąga strunę" i, puszczając wodze wyobraźni, przechodzi do "wyższych wymiarów", czyli metafizyki i ontologii. Warto zauważyć, że podobnie jak Alice i Reneé, męscy bohaterowie wzajemnie się dopełniają, ale podobieństwa i różnice między nimi możemy obserwować wyłącznie na płaszczyźnie dramaturgicznej. Jazzowe improwizacje Freda nie bez powodu przyprawiają Petea o ból głowy. Nieprzyjemne doznanie jest jednak efektem nie tyle ostrego tembru saksofonu, co raczej drgań struny, której wibracje odbijają się echem w alternatywnych wszechświatach.
Rozciąć ekran Przenikanie się równoległych rzeczywistości nie jest w filmach
Davida Lyncha niczym niezwykłym. Reżyser w pełni wykorzystuje właściwości medium, swobodnie rozporządzając przestrzenią i różnymi porządkami temporalnymi. Dzięki temu w kolejnych dziełach udało mu się wykreować niezwykły, a zarazem bardzo spójny świat przedstawiony. Na pierwszy rzut oka odzwierciedla on wprawdzie znane widzowi otoczenie, ale wystarczy się w nie zagłębić, aby zrozumieć, że pozory mylą.
Bohaterowie
"Miasteczka Twin Peaks",
"Zagubionej autostrady" czy
"Inland Empire", choć poruszają się w przestrzeni, którą możemy opisywać za pomocą trzech współrzędnych (długość, szerokość, wysokość), w istocie funkcjonują w... ósmym (z dziesięciu) wymiarów. To właśnie tam rozwinęły się bowiem nieskończoności dające początek równoległym czasoprzestrzeniom – zarówno tym podobnym do naszej, jak i zupełnie obcym, do których nie przystają znane nam prawa fizyki. Mieszkańcy owych światów mogą nie tylko przemieszczać się między nimi, ale także schodzić do niższych wymiarów, zawierających alternatywne wersje każdego uniwersum.
Niezwykli przybysze zachęcają do zajrzenia za czerwoną kurtynę lub rozcinają rzeczywistość, ujawniając znajdujące się za nią uniwersa, jakby wszystkie one były zaledwie filmami wyświetlanymi na kinowych ekranach. Zapraszają na szalony rajd po serpentynach czasu i zapewniają, że dobrze pamiętają wydarzenia, które miały miejsce jutro (sic!). Zdarza się, że wychodząc z kina lub wyłączając telewizor, zastanawiamy się, czy
David Lynch nie przeciągnął struny. W najśmielszych snach nie podejrzewalibyśmy jednak, że nasze otoczenie może okazać się całkiem podobne do futurystycznych czasoprzestrzeni z jego najbardziej kontrowersyjnych dzieł.