Autorzy dokumentów o Rosji przekonują nas, że w mniejszym lub większym stopniu totalitaryzm jest na stałe wpisany w funkcjonowanie państwa rosyjskiego, zaś gospodarka rynkowa to doskonały miraż Zachodu. Wśród finalistów tegorocznej edycji nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego znalazła się świetna książka Swietłany Aleksijewicz
"Wojna nie ma w sobie nic z kobiety". To zbiór wspomnień kobiet-kombatantek, które często jako nastoletnie dziewczęta, bez specjalnego przygotowania wojskowego, brały udział w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej. Nie tylko jako sanitariuszki, ale jako strzelcy wyborowi, piloci myśliwców czy artylerzystki. II wojna widziana ich oczyma różni się całkowicie od "męskiej" wojny, jest w niej niewiele dziarskiego bohaterstwa, a historie o braku podstawowych środków higienicznych są równie istotne, co opowieści o walce z faszystami. Piszę o tym nie bez powodu, bowiem film dokumentalny holenderskiej reżyserki
Dayi Cahen "Narodziny narodu" stanowi w pewnym sensie przedłużenie historii opowiedzianych przez Aleksijewicz.
Cahen przedstawia szkołę kadetek, w której dziewczęta na co dzień chodzą w mundurach. I podobnie jak w reportażach
"Wojna nie ma w sobie nic z kobiety", muszą łączyć męskie, wojskowe obowiązki z czysto dziewczęcymi potrzebami. Obserwowanie napięcia między tymi dwoma pierwiastkami oraz konfliktu między dzieciństwem, a przedwczesną i narzuconą dorosłością jest i zabawne, i przerażające. Nastoletnie dziewczęta równie sprawnie zaplatają włosy, prasują, co przeładowują broń. Lecz między
Cahen a Aleksijewicz istnieje różnica w sposobie patrzenia na ludzi. Ta pierwsza, przytaczając frontowe relacje, stara się upodmiotowić swoich bohaterów, skupia się na jednostce.
Cahen robi rzecz zupełnie odwrotną – w jej filmie istnieje tak naprawdę jeden zbiorowy bohater: gromada dziewcząt. W holenderskim obrazie nie pojawiają się dialogi, nie znamy imion bohaterek, poznajemy je poprzez ich gesty i rytuały.
Cahen posługuje się formą z pogranicza tradycyjnego reportażu i videoartu,
"Narodziny narodu" równie dobrze mogą funkcjonować na festiwalu filmowym, co w galerii sztuki współczesnej. Reżyserka dzieli ekran na boksy, przedstawiając symultanicznie kilka bohaterek, które tak naprawdę tworzą jedną masę. Celowo kadruje je tak, byśmy nie widzieli ich twarzy, a wyłącznie dłonie czy nogi. Mamy w nich zobaczyć masę, a nie jednostkę. Narzędzie gotowe do obrony rosyjskiego państwa na wypadek kolejnej wojny, skonstruowane w zgodzie z totalitarną "myślą techniczną". Jednostka i jej prawa nie mają znaczenia, zgodnie ze starą przedwojenną rosyjską maksymą "u nas mnogo ludiej”.
Specjaliści, liderzy, managerowie Rosyjskimi zapędami totalitarnymi
Cahen zajęła się nie pierwszy raz. W swoim starszym dokumencie pt.
"Nasi", zrealizowanym przy pomocy bardziej klasycznych środków, przedstawia gigantyczny (10 000 uczestników), letni obóz proputinowskiej młodzieżówki, który przypomina skrzyżowanie obozu pionierskiego ze zjazdem młodych neonazistów: ścisła hierarchia, ostra fizyczna zaprawa, wzajemna kontrola, hasła głoszone ze sceny przez politycznego wodzieraja i powszechna indoktrynacja. Na kilometr śmierdzi nacjonalizmem ubranym w płaszczyk modernizacji. Roman Szporluk w klasycznym już dziś wyborze esejów "Imperium, komunizm i narody" podkreślał, że rosyjski nacjonalizm to naturalna reakcja na utracone imperium, w którym oficjalnie był on zakazany, a podział na narody nie istniał. Jednak pod tym samym internacjonalnym sztandarem rosyjska kulturowa kolonizacja Białorusi, Ukrainy czy republik nadbałtyckich, była faktem. Zresztą dziś w granicach Federacji Rosyjskiej żyje tak wiele mniejszości narodowych i etnicznych, że jest jeszcze kogo kolonizować, a i wspólny nie-rosyjski wróg też łatwo się znajdzie.
Najbardziej zaskakujące jest jednak to, że mieszkańcy owego obozu, którego nie wolno go opuszczać bez pozwolenia, to na pierwszy rzut oka zwyczajne dzieciaki. Wyglądają, jakby ktoś właśnie wypuścił je ze zlotu harcerskiego albo ze spotkań na Lednicy. Tylko, że w obozie tych "zwykłych dzieciaków” panują wojskowe obyczaje: ktoś reżyseruje wybitnie propagandowe antyamerykańskie przedstawienie, a porządkowi noszą broń. "Zwykłe dzieciaki” mają również ogromną potrzebę bezpieczeństwa, porządku i zasad. Jednym słowem, potrzebują rządów silnej ręki, choć jedna z rozmówczyń
Cahen wyraźnie deklaruje, że jest "przeciwko faszyzmowi”. Cóż z tego, jeśli metody organizacji i indoktrynacji to totalitaryzm pełną gębą. Na postawione przez reżyserkę pytanie, po co się tu znaleźli, odpowiadają jednym głosem. "Sprawić, aby Rosja stała się liderem świata w XXI wieku" - tak jeden z rozmówców w iście romantyczny sposób deklaruje swoją miłość do rosyjskiej ziemi.
Bohaterowie filmu są przekonani, że w przyszłości będą rosyjską elitą. "Managerami, specjalistami i liderami" – w tym przekonaniu również są jednogłośni. Szkoda tylko, że
Cahen skupia się na fantazjach politycznych młodych Rosjan, a nie ma ochoty zagłębiać się w biografie, by poznać źródło ich przekonań. Niespecjalnie wiemy, z jakich rodzin pochodzą uczestnicy obozu. Z biednych czy bogatych? Robotniczych czy z inteligencji? Jakie poglądy polityczne mają ich rodzice? Ponownie mamy wrażenie, że
Cahen interesują bardziej mechanizmy niż konkretni ludzie. Co ciekawe, na poziomie języka, indoktrynacja rosyjskich nastolatków to miks nacjonalizmu, z zachodnią, nowoczesną, chwytliwą terminologią. Jednak w zachodnich demokracjach manager, specjalista czy lider, rozumiany jest raczej jako samodzielnie myślący indywidualista. A organizatorzy obozu w żaden sposób nie promują takich postaw, tylko hodują żołnierzy wiernych państwowej doktrynie, bo na indywidualizmie i braku posłuszeństwa wobec władzy można w Rosji tylko stracić.
Nie gryź ręki, która karmi Ile kosztuje nieposłuszeństwo, pokazuje dokument o Michaile Chodorkowskim, eks-szefie Jukosu i jednym z rosyjskich oligarchów, który swoją potęgę zbudował na przemyśle paliwowym. I ten sam, strategiczny dla rosyjskiej gospodarki sektor doprowadził go do klęski.
Cyril Tuschi, reżyser filmu
"Chodorkowski" zarzekał się, że nie chciał z głównego bohatera zrobić ani świętego, ani diabła. To akurat mu się udało, ale zamiast diabła i świętego mamy tu raczej figurę męczennika, który jednocześnie nie pozostaje bez grzechu. Sprawa Chodorkowskiego jest na tyle znana ( i wciąż aktualna), że nie ma sensu przytaczać jej tutaj w całości. Jednak jeden z byłych współpracowników Chodorkowskiego i ważny manager Jukosu wskazuje na zasadniczy problem: Chodorkowski zawdzięczał swoją potęgę rosyjskiej władzy, dobrowolnie wpisał się w oligarchiczny mechanizm (za otrzymane przywileje władza oczekuje lojalności). Jukos został zbudowany przy ogromnym wsparciu Jelcyna, który na początku lat 90-tych miał dwa wyjścia. Albo sprywatyzować sektor paliwowy dzięki zachodnim inwestorom, tracąc nad nim kontrolę i możliwość manipulacji, albo oddać go w ręce młodym wilkom rodzimego biznesu, którzy pojawili się po transformacji. Chodorkowski, współpracując z władzą, zgodził się na biznesowo-polityczny układ, zakładający, że nie gryzie się ręki, która karmi.
Po jakimś czasie szef Jukosu chciał się z układu wycofać. Zaangażował się w działalność opozycyjną, zaczął inwestować w inicjatywy wspierające tworzenie się społeczeństwa obywatelskiego: szkoły, organizacje samorządowe, instytucje niezależne od władzy. A co najgorsze, postanowił zorganizować swoją firmę w zachodni sposób: wprowadzić akcje, zaprosić zagranicznych inwestorów, co wiązałoby się z przejrzystością, a więc utratą kontroli Państwa nad Jukosem i wyciągania z niego pieniędzy na lewo. Za to wszystko Chodorkowski zapłacił więzieniem. Co ciekawe, w swoim filmie
Tuschi pokazuje, że jego bohater, choć krytykował Putina, sam był apodyktycznym człowiekiem, o czym bez większych oporów wspomina syn Chodorkowskiego. Sprawa byłego szefa Jukosu jest papierkiem lakmusowym Rosyjskiej demokracji, która wciąż jawi się jako fikcja. W rzeczywistości życie toczy się według starych i sprawdzonych, imperialnych zasad.
O tym, jak komunizm kształtował życie zwykłych ludzi, pokazuje film
"Mój ojciec jest komunistą" - ciepły i prezentujący dawny system z zupełnie innej strony.
Olga Yakovleva i
Grigory Grishin pokazują, że komunizm doskonale wchłaniał romantyków, idealistów i ludzi ambitnych, nawet jeśli byli to prości i zwykli Rosjanie. Obraz przedstawia ojca i syna – Wiktora i Aleksandra Oszkinów. Ten pierwszy jest zadeklarowanym komunistą, drugi zawodowo zajmuje się break dance’em i nauką fitnessu. Obaj mężczyźni wkładają mnóstwo energii w to, co robią. Są zaangażowani, oddani i skuteczni: zarówno w kierowaniu ruchem komunistycznym, jak i wygrywaniu kolejnych tanecznych zawodów. Wiktor nie jest żadnym aparatczykiem, to ideowy komunista i wieczny rewolucjonista na emeryturze. I choć spodziewalibyśmy się klasycznego konfliktu pokoleń, ojciec i syn dobrze się dogadują, a młody Aleksander dobrze wspomina komunizm. Dla ojca i syna oznacza on przede wszystkim poczucie bezpieczeństwa.
Wszystkie powyższe filmy prezentują Rosję "w rozkroku" między starym, a nowym systemem. Szkoda tylko, że ten drugi, „nowy” jest właściwie tylko z nazwy.