O tym, co ciekawego można było obejrzeć w poniedziałek na Planete Doc Review, przeczytacie w kolejnej relacji Filmwebu. Więcej informacji znajdziecie na festiwalowej stronie. Siła bezkrwawego oporu Kiedy słyszymy słowa "Izrael" czy "Palestyna", przed oczami od razu stają nam krwawe i brutalne obrazy błędnego koła krzywdy i zemsty. Od ponad półwiecza (a de facto znacznie dłużej, bo przecież Żydzi walczyli o Izrael jeszcze przed II Wojną Światową) kipi kocioł przemocy. Tymczasem
"Budrus" pokazuje, że można walczyć inaczej i co ważniejsze, że walka ta przynosi rezultaty.
Budrus to nazwa palestyńskiej wioski znanej z uprawy gajów oliwnych. Kiedy mieszkańcy dowiadują się, że tuż obok wybudowany zostanie mur oddzielający Izrael od Palestyny, są oburzeni. W wyniku budowy stracą część ziem, a przede wszystkim część drzew oliwnych. Zrozpaczeni postanawiają protestować. Za sprawą lokalnego działacza Ayeda Morrara protest ten ma charakter pokojowy, bez odwoływania się do przemocy. Początkowo Izraelici nie biorą akcji zbyt poważnie i liczą na szybkie rozproszenie uczestników. Tak się jednak nie dzieje. Opór trwa, staje się coraz bardziej medialny. Wsparcia protestującym dostarcza Hamas – organizacji znana raczej z krwawych ataków – a także izraelscy działacze na rzecz pojednania. Dla wielu Arabów jest to pierwsze w życiu spotkanie z Żydami, którzy nie są żołnierzami grożącymi im śmiercią.
"Budrus" to film o bardzo pozytywnym na pierwszy rzut oka przesłaniu. Pokazuje bowiem, że możliwe jest znalezienie wspólnego języka przez wrogów. Jest to jednak słaba otucha zważywszy na fakt, że wszystko, co mieszkańcy Budrus uzyskali, to przesunięcie muru. Inwestycja wciąż jest realizowana. (MP)
Dom aż po grób "17 sierpnia" przenosi nas w miejsce dość przygnębiające – to cela skazanego na dożywocie. Wyglądamy za kraty, a tam niewiele lepiej – surowy krajobraz północnej Rosji. Niewiele tu się dzieje: raz zamiauczy wychudzony kot, raz przejedzie woźnica. Alexander Gutman swoją wyciszoną narracją wprowadza nas w kontemplacyjny, właściwie klasztorny tryb życia bohatera. Niemal minuta po minucie obserwujemy, jak trzydziestoparoletni facet organizuje swój czas w samotnej celi. Sprawia on wrażenie wewnętrznie zdyscyplinowanego, ponieważ ćwiczy, modli się, chodzi po celi. Tylko z każdym ujęciem coraz bardziej dojmujące staje się dla nas uczucie, że będzie zmuszony to samo robić do śmierci, czyli najprawdopodobniej przez następne kilkadziesiąt lat. Obserwujemy więźnia z dystansu, ale na pierwszym planie dźwiękowym słyszymy jego przemyślenia – stonowane, oryginalne, metafizyczne. Ale też dowcipne i bezpretensjonalne. Biorąc to pod uwagę oraz fakt, że reżyser tworzy wystylizowane kadry, z nietypowych perspektyw, chwilami podczas seansu aż nie chce się wierzyć, że oglądamy film dokumentalny. (MG)
Człowiek radziecki umiera powoli Przez pierwsze minuty wydaje się, że w
"Syberiadzie 34x45" całą fabułę oparto na jednym błahym pretekście: wszyscy Rosjanie zostali zmuszeni przez państwo, by wymienić paszporty radzieckie na nowe. Ponieważ nowe paszporty miały inny format fotografii, każdy Rosjanin musiał mieć nowe zdjęcie paszportowe. Film przedstawia kilka migawek z pracy fotografa, który wykorzystując tę specyficzna koniunkturę podróżuje od wioski do wioski gdzieś w odległych zakątkach kraju.
Wymiana paszportów na szczęście nie staje się w filmie wysiloną metaforą transformacji, raczej okazją do naszkicowania kilku obrazków rodzajowych z głębokiej prowincji. Raz wypowiedzi ludzi brzmią zabawnie, innym razem przejmująco. Chwilami zabawnie i przejmująco naraz, ale zawsze – autentycznie. Ostatni dialog, jaki pada w tym filmie, dobitnie puentuje ponurą groteskę upadającego imperium. Wygłaszają go milicjanci palący stare paszporty: -Dobrze się palą.-stwierdza pierwszy. Drugi potakuje: -Oczywiście, mają specjalne [w domyśle-trudnopalne] pokrycie. (MG)
Życie jest proste Takie filmy jak
"La Machina" trafiają się zazwyczaj raz na festiwal: lądujesz na ich seansie trochę przez przypadek i nawet nie wiesz do końca, co cię czeka po zgaszeniu świateł i włączeniu projektora. Tym razem było to spotkanie ze starym mistrzem sztuki lalkarskiej, który jeździ po Francji, dając darmowe przedstawienia pod kościołami, w knajpach lub na plaży. W kolejnej podróży towarzyszy mu mały chłopiec. Mistrz ma go nauczyć życia w zastępstwie mieszkającego w Niemczech ojca.
"La Machina" ogląda się jak film fabularny – zza kadru nigdy nie dobiega głos narratora, zaś bohaterowie nie udzielają wypowiedzi wprost do kamery. Obserwujemy ich wędrówkę po kolejnych miejscowościach, imprezy, w których uczestniczą (mistrz jest liberalny – pozwala chłopcu bawić się na dyskotekach techno), a także rozmowy na temat sztuki, jedzenia i sensu istnienia. Wbrew pozorom, całość jest niezwykle urokliwa, bezpretensjonalna i zabawna. Poczekajcie tylko, aż malec weźmie udział w poetyckim slamie - jest z tego beczka śmiechu. (ŁM)