Nasza koleżanka z redakcji, Malwina Grochowska, wykorzystuje czas spędzany w Nowym Jorku na dostarczanie nam gorących materiałów. Kilka dni temu zaprezentowaliśmy Wam jej rozmowę ze scenarzystami "Tower Heist. Zemsty cieciów", a dziś mamy wywiad przeprowadzony przez nią specjalnie dla Was z odtwórcami głównych ról w filmie - Alanem Aldą wcielającym się w czarny charakter i Teą Leoni, która zagrała agentkę specjalną. Oboje opowiadają o urokach Wielkiego Jabłka i kryzysie na Wall Street. ***
Scenarzyści "Zemsty cieciów" powiedzieli mi, że ten obraz nie mógłby udać się w innym mieście. Czy zgadzacie się, że to bardzo nowojorski film? Alan Alda: Dla mnie najważniejsze było, że mieszkam 10 przecznic od miejsca, gdzie kręciliśmy większość scen.
Tea Leoni:
Alan jak zwykle będzie tylko sobie żartował. A tak poważnie, to oboje pracowaliśmy z
Woodym Allenem, który jest mistrzem w pokazywaniu tego miasta. Nowy Jork, odpowiednio pokazany, może stać się najlepszym bohaterem filmu. W
"Zemście..." to się moim zdaniem udało, bo scenarzyści i reżyser wykorzystali prawdziwy rytm miasta, nie starali się go na siłę tworzyć od podstaw. Przy kręceniu sceny pościgu za ciężarówką nie mieliśmy statystów, nie usuwaliśmy z ulicy przechodniów. Jeden koleś nawet zadzwonił na telefon alarmowy, przyjechała straż pożarna. Dzięki temu ta scena i kilka podobnych wypadają realistycznie. Ale pracowałam też przy kilku filmach, które kompletnie nie wykorzystały możliwości pokazania Nowego Jorku.
AA: W
"Zemście..." pojawiają się detale, które nowojorczycy i ludzie znający to miasto rozpoznają. Kręciłem kiedyś film w pewnym kanadyjskim mieście, które grało Nowy Jork. Mieliśmy scenę na ulicy i żeby uczynić ją bardziej "nowojorską", scenograf rozrzucił sporo śmieci. Ale w trakcie naszej przerwy na lunch jakiś Kanadyjczyk wszystko posprzątał.
W "Zemście..." trudno wskazać jedną pierwszoplanową postać. Czy aktorowi łatwiej stworzyć rolę, gdy występuje w grupie kilku silnych, równorzędnych postaci? TL: Każdy aktor pewnie odpowie na to pytanie inaczej. Jeśli chodzi o mnie, to właśnie dlatego tak spodobał mi się ten scenariusz: wiedziałam, że będę mogła zagrać z tyloma wspaniałymi aktorami. Nie odrzucam takich propozycji.
Trudność pojawia się, gdy trzeba określić postać w dwóch, trzech scenach. Na szczęście
Brett [Ratner] dał mi dużo swobody. Pozwolił mi ulepić agentkę, jak tylko chcę. Więc postanowiłam zrobić z niej pijaczkę. Co było ryzykowne, bo jeśli wyciętoby scenę, w której upijam się w barze z
Benem [Stillerem], nikt nie wiedziałby, o co mi chodzi. To byłby gwóźdź do mojej trumny.
W "Dick i Jane: Niezły ubaw" też kradliście z Jimem Carreyem od bogaczy. Czy to temat szczególnie pani bliski? TL: Zarówno przy tamtym, jak i przy tym filmie zdawaliśmy sobie świetnie sprawę z tego, że opowiadamy historie bardzo bliskie rzeczywistości.
AA: Jak zaczęliśmy kręcić, sprawa Madoffa była na pierwszych stronach gazet. Teraz, gdy film pojawia się w kinach, ludzie protestują na ulicach, więc nagle temat na nowo nabrał aktualności. Tyle że trochę przez przypadek.
TL: Chyba że wierzysz, że protesty na Wall Street wywołało studio Universal, aby zwiększyć zainteresowanie filmem. Słyszałam takie plotki.
AA: Tak, tak. Po premierze cały ruch przeciw Wall Street zostanie odwołany przez studio. A tak poważnie, to myślę, że nie da się przewidzieć, jak ludzie, którzy osobiście doświadczyli skutków kryzysu, odbiorą ten film: czy zobaczą w nim odzwierciedlenie tego, co przeszli, czy raczej, fantazję, rozrywkę oderwaną od ich życia. Myślę, że i tak film będzie zabawny w obu przypadkach.
Czy sami utożsamiliście się z okradzionymi bohaterami? AA: Tak, scenarzyści i reżyser o to zadbali. Nie pokazują zwykłego filmowego napadu. Najpierw poznajesz blisko ludzi, którzy mają go przeprowadzić. Dowiadujesz się, w jakiej są sytuacji życiowej, dlaczego zależy im na pieniądzach. Przestają być anonimowi. To sprawia, że historia staje się dużo bardziej przejmująca.
TL: Jednak nie sądzę, żeby to był film z przesłaniem: - Idźcie i walczcie, zabierzcie bogatym, co wasze. Nie sądzę, żeby aż tak blisko był związany z rzeczywistością. Ale na pewno nadaje osobowość ofiarom. I tym samym jest ruch przeciwko Wall Street. Chcecie znać liczby? To 99 procent. Ale ruch daje więcej niż liczby, nadaje ofiarom twarze.
Czy dzieli pani obawy protestujących? TL: Tak, bo wokół nas panuje chaos. Ich gniew ludzi, którzy wyszli na ulice, jest uzasadniony. Mam nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto nas wyprowadzi z tego chaosu. Nie wiem na razie, czym ten ruch się stanie. Ale obserwuję go uważnie.
Najbardziej uderzające w złym bohaterze "Zemsty..." jest to, że nie odczuwa wyrzutów sumienia. AA: Poniekąd jestem w stanie to zrozumieć. Podobnie jak inni, którzy przyczynili się do kryzysu, nie patrzył nikomu w oczy. Głównie znajdował luki prawne, które pozwalały mu na oszustwa. Często nie były to czyny nielegalne, tylko niemoralne, szkodliwe dla innych.
Na ile wiernie odwzorował pan Madoffa? AA: Nie taki był mój cel, nie dowiadywałem się szczegółów na jego temat. Choć owszem, znam kilka osób, które przez niego straciły wszystko. Ale nie chodziło nam o pokazanie konkretnej osoby, tylko zepsutego bogacza bez skrupułów w ogóle. Takiego, co defrauduje pieniądze od fundacji charytatywnych, całe oszczędności życiowe niezbyt zamożnych ludzi.
TL: Poza tym
Alan jest dużo przystojniejszy od Madoffa. Co sprawia, że jego postać jest jeszcze bardziej przerażająca.
AA: To pocieszające,
Tea, dziękuję. Zwątpiłem w to przy
"Aviatorze". Zadzwonił do mnie wtedy
Scorsese i powiedział: - Chcę, żebyś w moim nowym filmie zagrał gościa, który istniał naprawdę. Jesteś do niego bardzo podobny. Potem zobaczyłem zdjęcia tego faceta. Był najbrzydszym facetem, jakiego można sobie wyobrazić. Ale nie powiedziałem o moich wątpliwościach.
TL: Bo takich rzeczy nie mówi się
Scorsese.