Felieton

Rozmowy kontrolowane

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Rozmowy+kontrolowane-100678
Rozmowy kontrolowane
Badający skalę filmowej reprezentacji kobiet test Bechdel dodaje kolorytu wiecznemu utyskiwaniu na patriarchalny system producencki, lecz jego analityczny potencjał jest zerowy.

Zaczęło się od rysunkowego żartu, który od ponad dwóch dekad był bacikiem w akademickich połajankach. Kończy się na prawdzie objawionej, za którą ów żart uznali – tutaj zaskoczenia brak – Szwedzi. Oto w komiksowym pasku Alison Bechdel "Dykes To Watch Out For" (odcinek "The Rule" z 1985 roku) jedna z bohaterek wspomina, że aby film nadawał się do oglądania, musi spełnić trzy proste warunki: powinny występować w nim przynajmniej dwie kobiety, obydwie muszą mieć imiona i być pełnoprawnymi bohaterkami, wreszcie – powinny one rozmawiać na temat nie związany bezpośrednio z mężczyznami. Wzniesione na fundamentach tej historyjki kryterium analityczne, rzeczony test Bechdel, przywołuje się w rozmaitych publikacjach średnio kilka razy do roku, ale dopiero teraz, gdy pobłogosławiona przez Szwedzki Instytut Filmowy sieć kablowa Viasat Film oraz cztery duże kina wprowadziły go jako arbitralną kategorię ratingową, możemy mówić o prawdziwym renesansie. W teorii test ma być platformą krytyki scentralizowanego w Hollywood "męskiego" modelu produkcji filmowej. W praktyce jego przeznaczeniem jest chyba tylko poznańskie filmoznawstwo, gdzie urośnie do rangi intelektualnej przygody.

Feministki wskazują na powinowactwa kadrów Bechdel z ostrymi jak brzytwa i obyczajowo przenikliwymi tekstami Virginii Woolf (Zbiorem "Własny pokój" inspirowała się przyjaciółka rysowniczki i pomysłodawczyni "The Rule", Liz Wallace). A jednak mało kto widzi w instytucjonalnej adaptacji testu postęp. Zwolennicy próbują bronić niedokładnego, ledwie naszkicowanego kryterium, nadając mu status dodatkowej, podrzędnej wobec innych ocen kategorii. To jednak ślepa uliczka. Równie niedokładne są przecież "gwiazdki", z którymi niby nikt nie powinien, a jednak każdy się liczy: od widzów liczących każdą złotówkę, po  monitorujących reakcję mediów dystrybutorów. Armatnie działa wymierzone są jak zawsze w Fabrykę Snów, a jednak realna szansa wdrożenia testu istnieje tylko w mniejszych kinematografiach o bogatej tradycji awangardy i kina artystycznego. Ergo – tam, gdzie pogłębi on jedynie gettyzację mainstreamowych produkcji wśród wyrobionej, ambitnej publiczności. Wzniesiony na lichych fundamentach koncept nie uwzględnia tysiąca zmiennych, narzuca uproszczoną optykę i prosty, binarny przekaz: jeśli dany film nie przełamuje płciowych stereotypów, to po prostu je powiela.

Badane testem Bechdel obrazy mówią same za siebie. Wśród filmów, które oblały, znalazł się choćby "The Social Network" Davida Finchera. Wśród tych, które go zaliczyły, znajdziemy "Savages: ponad bezprawiem" Olivera Stone'a. W tym pierwszym marginalizacja postaci kobiecych wynika z biograficznego charakteru historii (bo trudno powiedzieć, żeby Erica Albright, najistotniejsza postać kobieca w filmie, przyczyniła się w sposób inny niż symboliczny do powstania, rozwoju i sukcesu Facebooka). W tym drugim rozmawiające-nie-o-mężczyznach bohaterki mają wprawdzie łeb na karku, ale pozostają chodzącymi męskimi fantazmatami: Salma Hayek to twarda jak głaz mafijna mamuśka, której brakuje tylko lateksu i pejcza, Blake Lively z kolei to klasyczna dama w opałach, którą w łóżku i poza nim dzielą się ekranowi twardziele. W "postępowym" hiszpańskim horrorze "[REC]" dialogująca z innymi bohaterkami dziennikarka Angela ma wprawdzie imię, a nawet nazwisko, ale nie przeszkadza jej to w byciu kolejną, plakatową "królową krzyku". Z kolei w "niepostępowym" "Imieniu róży" Jean-Jacques'a Annauda akcja rozgrywa się wśród średniowiecznych mnichów, zaś fakt, iż jedyna kobieta zwodzi bohatera na manowce, wynika przecież z literackiego rysunku epoki. Absurdem wydaje się przyznanie znaku jakości "Żołnierzom kosmosu" Paula Verhoevena, w których Dina Meyer kontynuuje starą dobrą tradycję "cycków od czapy", a Denise Richards robi wprawdzie karierę jako wojskowa pilotka, ale i tak pozostaje kwiatkiem w butonierce przystojnych mięśniaków.

Konstrukcja testu Bechdel (a także dedykowanego LGBT testu Russo oraz testu Finkbeinera, czyli poradnika dla dziennikarzy piszących o kobietach-naukowcach) jest zaprzeczeniem jego idei. Przepuszczając sztukę przez ów pryzmat, nie szukamy tego, co indywidualne, świadczące o artystycznej osobności dzieła, tylko określonej, fabularnej konfiguracji. W monochromatycznym świecie gender studies podobne inicjatywy mają postać wypucowanych na błysk teorii. W rzeczywistości odklejają się od reguł rynku, zasad rządzących filmowym biznesem, od świadomości odbiorcy. Od świata, w którym emancypacja bohaterek też może być efektem strategii marketingowej, prowadzącej do wykreowania innego, równie stereotypowego wzorca kobiecości. Jak w chwalonym przez bohaterki "Dykes to Watch Out For" "Obcym" Ridleya Scotta, na życzenie producentów pozbawionym sceny, w której Ellen Ripley pyta inną załogantkę Nostromo, czy ta spała z kapitanem Dallasem.  


Resztę felietonów Michała Walkiewicza z cyklu "Wałkiem na odlew" znajdziecie TUTAJ.