Piotr Czerkawski sięga do kuferka z filmowymi skarbami. A że widział w życiu sporo filmów, jest to kuferek bez dna. W pierwszej odsłonie nowego cyklu felietonów wraca do impregnowanej na krytykę "Magnolii" Paula Thomasa Andersona. To dopiero początek.
Choć dalsza część
"Magnolii" – przynajmniej do pewnego momentu – zdaje się utrzymana w konwencji realistycznej, słowa narratora wciąż dźwięczą nam w uszach i skłaniają do poszukiwania w fabule tropów metafizycznych. Mimo że ambicje
Andersona łatwo mogłyby zwieść go na manowce, reżyserowi w przedziwny sposób udaje się uniknąć pretensjonalności. Być może dzieje się tak dlatego, że za ideą uczynienia z
"Magnolii" filmu totalnego nie stoi artystowski narcyzm, lecz szczere pragnienie kinofila. Gdy
Anderson powtarza w wywiadach, że jako dojrzewający chłopiec rozczarował się odkryciem, że jego ulubione dzieła idealizowały rzeczywistość, pomijając jej najbardziej problematyczne aspekty, nie ma powodu, by mu nie wierzyć. W chęci skonfrontowania bohaterów
"Magnolii" z niesamowitymi zbiegami okoliczności i niecodziennymi zdarzeniami łatwo rozpoznać ślad utopijnego marzenia tamtego dzieciaka, który chciałby, żeby kino mogło przygotować widza na wszystko, co spotka go w życiu. Najbardziej dobitnie pragnienie to wyraża piękna scena, w której pielęgniarz Phil (nieodżałowany
Philip Seymour Hoffman) próbuje nakłonić syna swego umierającego pacjenta, by pojednał się z ojcem. Próbując wyjaśnić swe motywacje, Phil wypowiada znaczącą kwestię: "Wiem, że to brzmi głupio i może się ośmieszam, jakby to był film, w którym facet szuka utraconego syna. Ale tak jest. I chyba dlatego w filmach są takie sceny, bo są prawdziwe".
Scena z pielęgniarzem wydaje się godna uwagi z jeszcze jednego powodu. Istotnym aspektem
"Magnolii" jest emocjonalna blokada bohaterów, którzy wstydzą się demonstrować uczucia w obawie przed ośmieszeniem. Sięgając po telefon, Phil wyzbywa się tego strachu, co wydaje się istotne tym bardziej, że bohater nie sprawia wrażenia wzoru do naśladowania. Wręcz przeciwnie, mężczyzna – choćby z racji wykonywanego zawodu – stanowi antytezę stereotypowego samca i człowieka sukcesu.
Chęć wpisania się w tę narrację stanowi ważną przyczynę nieszczęść męskich bohaterów
"Magnolii". Przekonał się o tym choćby podopieczny Phila – potentat telewizyjny Earl Patridge (
Jason Robards w jednej z ostatnich ról w karierze). W jednej z chwil szczerości umierający na raka mężczyzna zwierza się pielęgniarzowi, że tak naprawdę nigdy nie przestał kochać żony, którą dawno opuścił. Jak mówi Earl: "Zdradzałem ją. Zdradzałem ją raz za razem. Bo chciałem być mężczyzną. I nie chciałem, żeby ona była kobietą inteligentną i wolną...". Scena spowiedzi konającego patriarchy musi robić wrażenie, gdy uświadomimy sobie, że pochodzi z filmu zrealizowanego na dwie dekady przed erą #metoo. Za miarę progresywnego charakteru
"Magnolii" niech posłuży choćby fakt, że dzieło
Andersona powstało niewiele ponad rok od wybuchu słynnej afery Clinton – Lewinsky. A przecież, jakkolwiek nie oceniać dziś tamtych wydarzeń, trudno nie dostrzec w nich symbolu sytuacji, w której potężny biały mężczyzna bezkarnie wykorzystuje swoją pozycję względem zależnej od niego kobiety.
Na sprzeciw wobec męskiej władzy
Anderson kładzie nacisk także w innym wątku filmu. Poznajemy w nim nastoletniego geniusza Stanleya Spectora (
Jeremy Blackman), który zadziwia Amerykę erudycją wykazywaną w telewizyjnym show o wszystko mówiącej nazwie "What Do Kids Know?".
Anderson, sam mający w życiorysie pracę przy podobnym teleturnieju, skupia się na ciemnych stronach zdobytej w ten sposób sławy. Niezależnie od posiadanej wiedzy, Stanley sprawia wrażenie jednostki uległej i zupełnie uzależnionej od ojca – nieudacznika, który przelewa na syna niespełnione ambicje. W jednej z najsłynniejszych scen
"Magnolii" Stanleyowi przychodzi na pomoc zbuntowany organizm (
Anderson tłumaczył w wywiadach, że pomysł na ten epizod podsunęła mi prawdziwa historia, która wydarzyła się jego ówczesnej dziewczynie – piosenkarce
Fionie Apple). W kluczowym momencie rozgrywki Stanley prosi produkcję o możliwość przerwania transmisji i udania się do toalety. W obliczu odmowy, przegrywa walkę z fizjologią i przeżywa monstrualne upokorzenie na wizji. Pozorna klęska, która zwiastuje koniec telewizyjnej kariery bohatera, w rzeczywistości okazuje się jednak wyzwoleniem. W jednej z późniejszych scen, wolny od dotychczasowych obciążeń Stanley zdobywa się na odwagę, by wygłosić w stronę ojca genialny w swojej prostocie komunikat: "Powinieneś być dla mnie milszy".
Teraz albo nigdy Osobliwe grono pozytywnych bohaterów
"Magnolii" – złożone z nastoletniego kujona i nieatrakcyjnego pielęgniarza – uzupełnia wspomniany na początku tekstu policjant. Oficer Jim Kurring (
John C. Reilly) stanowi zaprzeczenie stereotypu maczystowskiego gliny. Wymowny symbol charakteryzującej go bezbronności stanowi scena, w której mężczyzna, w trakcie wykonywania służbowych obowiązków, gubi pistolet. Zamiast jednak wykpiwać Kurringa za jego roztargnienie,
Anderson przekonuje, że właśnie nieporadność bohatera pozwala na zaistnienie historii miłosnej pomiędzy nim a Claudią (
Melora Walters w swej życiowej roli). Podczas rutynowej kontroli poczciwy Jim najpewniej zwyczajnie nie zauważa, że ma do czynienia z osobą znajdującą się w stadium silnego uzależnienia od narkotyków. Niespodziewane zainteresowanie ze strony mężczyzny stanowi impuls, który może pozwolić dziewczynie na odmianę swojego losu.
Anderson nie próbuje patrzeć na nawiązaną w nietypowych warunkach więź między Jimem a Claudią przez pryzmat romantycznych klisz. Zamiast tego eksponuje niezdarne ruchy i nerwowe tiki bohaterów i uważnie przysłuchuje się wypowiadanym przez nich nieskładnym, często niedokończonym zdaniom. Wszystko to wydaje się podejrzanie bliskie konwencji slapsticku, ale Jim i Claudia nie wzbudzają w nas śmiechu, gdyż w swoich działaniach okazują zbyt dużo desperacji. Bohaterowie sprawiają wrażenie, jakby podjęli zakład z losem i rzucili pod jego adresem hasło "Teraz albo nigdy". Wygląda na to, że za zwrócenie się ku wektorowi "teraz" powinniśmy być
Andersonowi głęboko wdzięczni. Także dlatego, że jego zrealizowane w 1999 roku dzieło można traktować jako szczepionkę przeciw całej fali realizowanych na początku XXI wieku filmów o podobnej do
"Magnolii" strukturze, lecz zgoła odmiennym przesłaniu. Wystarczy wspomnieć unurzane w popowej metafizyce, opowiadające o krzyżowaniu się losów i o niemożności porozumienia między ludźmi, filmy w rodzaju
"21 gramów" i
"Babel". O podobnych inarritruizmach dziś już nie pamiętamy bądź wspominamy o nich z lekceważeniem.
"Magnolia" – w momencie premiery okrzyknięta przez
Ingmara Bergmana jednym z dowodów na odrodzenie amerykańskiego kina – zniosła próbę czasu znakomicie. A że motyw, w którym dwójka pozornie niedobranych do siebie ludzi odnajduje miłość w zepsutym do cna świecie, brzmi z pozoru niedorzecznie? Cóż, nie zapominajmy, że takie rzeczy zdarzają się.