Piotr Czerkawski

Wariacje Kunderowskie – żegnamy autora "Żartu"

Hotspot
/fwm/article/Wariacje+Kunderowskie+%E2%80%93+%C5%BCegnamy+autora+%22%C5%BBartu%22+FILMWEB-151467 Getty Images © Eamonn M. McCormack
Filmweb A. Gortych Spółka komandytowa
https://www.filmweb.pl/fwm/article/Noc+my%C5%9Bliwego-113969
REACTION SHOT

Noc myśliwego

Podziel się

To jeden z najbardziej niezwykłych filmów, jakie kiedykolwiek powstały w Hollywood.

Miesiąc temu poświęciłem Reaction Shota "W kleszczach lęku" (1961) Jacka Claytona, klasycznej opowieści o niewinności urojonej, tym razem pora więc na filmową baśń o niewinności najprawdziwszej. "Noc myśliwego" (1955) Charlesa Laughtona – jeden z najbardziej niezwykłych filmów, jakie kiedykolwiek powstały w Hollywood – skupia się na dwójce dziecięcych bohaterów, Johnie (Billy Chapin) i Pearl (Sally Jane Bruce), doświadczających konfrontacji ze złem tak czystym, że aż groteskowym.

Po tym jak ojciec maluchów zostaje na ich oczach aresztowany za desperacką kradzież dziesięciu tysięcy dolarów, ukrytych w ostatniej chwili w lalce małej Pearl, świat bohaterów zostaje wywrócony na opak: ich rozedrgana erotycznie matka (Shelley Winters) wychodzi za kaznodzieję imieniem Harry, którego talenty oratorskie (tudzież zawiesisty seksapil grającego tę rolę Roberta Mitchuma) maskują jedynie fakt, iż jest on w istocie seryjnym mordercą wdów. Podczas krótkiej odsiadki w celi dzielonej z Benem (Peter Graves), ojcem Johna i Pearl, kaznodzieja dowiedział się o ukrytym łupie, nie zna jedynie jego dokładnej lokalizacji. To tę właśnie informację chce wydusić z maluchów, wystawiając na próbę przysięgę złożoną ojcu tuż przed aresztowaniem. W miarę jak matka zatraca się w wymuszonym przez męża celibacie i wspólnej działalności duszpasterskiej, dzieci zmuszone są wpierw do oporu, a następnie do ucieczki: zmieniają się w amerykańskich Jasia i Małgosię, przemierzających Zachodnią Wirginię niczym zaczarowany las, kryjący zarazem zgubę i wybawienie.

Film, który w 1989 zajął trzecie miejsce w ogłoszonej przez "Time Out" liście arcydzieł wszech czasów, powstał na podstawie powieści Davisa Grubba: wydanego w 1953 bestsellera, z powodzeniem łączącego elementy Faulknerowskiego strumienia świadomości, ludyczności i gotyckiej grozy. Postać kaznodziei oparł Grubb na autentycznym przypadku niejakiego Harry'ego F. Powersa, ale nie licząc tego faktu i dość precyzyjnie zarysowanego tła Ameryki czasu wielkiego kryzysu, styl powieści jest jak najdalszy od realizmu. Proza Grubba ma hipnotyzujący rytm, rezygnacja z cudzysłowów w scenach dialogowych zaciera granicę między narratorem i postaciami, a psychologiczny portret seryjnego zabójcy do dziś zadziwia stopniem empatii ("Był zmęczony. Czasem z tego zmęczenia łkał we śnie. Zabijanie było jego znojem"). Wszystko to skąpane zostało w lekko nadpsutej poezji amerykańskiego Południa, dziś ucieleśnianej przez seriale w typie "Czystej krwi", a opartej na – by użyć słów krytyka Terrence'a Rafferty'ego – "(mieszaninie) dziwnego seksu, podłej wódy, chrześcijaństwa i kolektywnej świadomości klęski całego regionu".

Powieść wyniuchał jeszcze przed publikacją producent Paul Gregory i natychmiast uderzył do Laughtona, proponując mu reżyserię filmu. Była to inicjatywa o tyle niezwykła, że słynny aktor (znany z legendarnych, kipiących perwersyjną fizycznością ról w "Prywatnym życiu Henryka VIII", 1933, "Buncie na Bounty", 1935, czy "Dzwonniku z Notre-Dame", 1939) nigdy wcześniej nie reżyserował na potrzeby ekranu. Owszem, miał już na koncie sukcesy reżyserskie na Broadwayu (m.in. słynna sztuka wg powieści Hermana Wouka pt. "Bunt na okręcie", przerobiona następnie na film Edwarda Dmytryka), ale wyzwanie Gregory'ego otwierało przed nim zupełnie nowy świat możliwości i niebezpieczeństw.

Strategia Laughtona polegała na otoczeniu się pierwszorzędnymi współpracownikami już od pierwszej chwili. Scenariusz napisał James Agee, słynny już wówczas powieściopisarz i krytyk filmowy, którego "Let Us Now Praise the Famous Man" było najważniejszą reporterską książką o czasach wielkiego kryzysu. Agee dostarczył co prawda tekst o wiele za długi (pierwsza wersja liczyła 298 stron, prześcigając oryginał Grubba), ale współgrający z jego ulubionymi tematami i stanowiący świetny punkt wyjścia do przeróbek (Agee miał już zresztą na koncie scenariusz do innego filmu z kluczowym motywem podróży rzeką po odkupienie, a mianowicie "Afrykańską królową", 1951, Johna Hustona). Co więcej, autor powieściowego oryginału bynajmniej nie próżnował: o zaangażowaniu Grubba może świadczyć fakt, że jeszcze na wczesnym etapie przygotowań przesłał Laughtonowi komplet sporządzonych przez siebie rysunków ilustrujących poszczególne sceny (które – oglądane dziś – wyglądają niemal jak storyboardy ukończonego filmu).

W dziedzinie reżyserii filmowej Laughton dosłownie raczkował, ale kto wie, czy to właśnie ślady owego raczkowania nie przesądzają o stylistycznej wyjątkowości "Nocy myśliwego". Szukając inspiracji wizualnej i twierdząc, że widownia kinowa uległa postępującemu zblazowaniu (kiedyś "widzowie wychylali się z foteli w podnieceniu", teraz "żują gumę i mają wszystko gdzieś"), Laughton postanowił sięgnąć do absolutnych źródeł i oddał się (wraz z Agee'em) studiowaniu przechowywanych przez Museum of Modern Art w Nowym Jorku kopii pionierskich dzieł Davida Warka Griffitha. W rezultacie powstał najbardziej "niemy" z filmów okresu dźwiękowego: Laughton operuje obrazem, montażem i scenografią tak wyraziście, że "Noc…" można po dziś dzień oglądać z wyłączonym dźwiękiem bez wielkiej utraty intensywności doświadczenia. Do tego dochodzi pokrewieństwo tematyczne z Griffithem (zarówno "Noc myśliwego", jak i "Nietolerancja", 1916, stanowią pełne pasji ostrzeżenie przez fałszywymi prorokami), a także obsadzenie muzy reżysera, Lillian Gish, w kluczowej roli Miz Cooper, o której więcej za chwilę.
Ukrytym tematem filmu jest wyparte erotyczne pożądanie.
Michał Oleszczyk

Za stronę operatorską filmu odpowiadał Stanley Cortez, słynny ze współpracy z Orsonem Wellesem przy "Wspaniałości Ambersonów" (1942). To on właśnie okazał się kluczowy w przeniesieniu na ekran wizji Laughtona, żeniącego w "Nocy…" składnię griffithowskiego melodramatu z niemieckim ekspresjonizmem. Zdjęcia Corteza współgrają też z ludowym manicheizmem opowieści, w której dobro i zło są od siebie oddzielone równie mocno, jak prawa i lewa dłoń kaznodziei, z wytatuowanymi na palcach słowami "miłość" i "nienawiść". Ta jaskrawa opozycja niewinności i zła znajduje odzwierciedlenie w skrajnych kontrastach czerni i bieli, którymi usiany jest cały film: niektóre efekty, jak przypominająca świetlisty trójkąt sypialnia małżeńska, wyglądają na żywcem przeniesione z "Gabinetu doktora Caligari" (1920). Na równie kontrastową czarno-białą fotografię trzeba będzie poczekać w Stanach aż do "Rumble Fish" (1983) Coppoli, jeśli nie wręcz do "Sin City" (2005) Rodrigueza.

Efekt jest taki, że – zwłaszcza w wersji cyfrowo odrestaurowanej – "Noc myśliwego" pozostaje niezapomnianym doświadczeniem wizualnym. Między "Wschodem słońca" (1927) a "Czasem apokalipsy" (1979) nie sposób znaleźć amerykański film głównego nurtu, który tak mocno zrywałby z realizmem przedstawiania na rzecz ekspresjonizmu z pogranicza sennej wizji. Zwłaszcza sekwencja nocnej ucieczki dzieci łódką po rzece Ohio, odbywanej pod czujnym okiem ropuch i zajęcy (a nawet pająka tkwiącego pośrodku ciężkiej od rosy pajęczyny) jest niezapomniana. Nie tylko stanowi wizualny poemat sama w sobie – widać w niej zresztą ślady estetyki "Bambiego" (1942) – ale także skutecznie dzieli film na dwie połowy: o ile pierwsza, "starotestamentowa" zdominowana była przez śmiercionośnego kaznodzieję, o tyle druga, mająca więcej wspólnego z Nowym Testamentem, należy do oferującej wybawienie Miz Grose, anielskiej starej panny, już w pierwszej scenie czuwającej nad dziećmi jako jedna z mrugających na sztucznym niebie gwiazd.

Oczywiście ukrytym tematem filmu – nazwanego przez Pauline Kael "jednym z najbardziej przerażających, jakie kiedykolwiek nakręcono" – jest wyparte erotyczne pożądanie, które w osobie Harry'ego zmienia się w rodzaj niszczycielskiego żywiołu, siejącego zgubę niczym egipska plaga. Freudowskie podteksty aż buzują pod powierzchnią, jak w scenie odwiedzenia przez Pastora szemranego striptizu, kiedy to głaskany przezeń sprężynowiec nagle otwiera się i przebija materiał garnituru (przytomny cenzor nie pozwolił, by ostrze wyskakiwało wprost ze spodni, mimo że taki był pierwszy pomysł Agee'ego). Jak zauważa monografista filmu, Simon Callow, nie jest wykluczone, że dla samego Laughtona – wychowanego w katolicyzmie homoseksualisty, kryjącego się ze swą orientacją aż do końca życia – ten aspekt opowieści był wyjątkowo bliski.

"Noc myśliwego" jest jednak filmem głęboko protestanckim z ducha – charyzma kaznodziei jest znakiem jego rzekomej komunii z Bogiem, a ostoją zbawienia staje się oaza uczciwej pracy, reprezentowanej przez Miz Cooper. Te dwa oblicza religii – zgubne i ocalające – zostają ze sobą genialnie zestawione w sekwencji nocnego czuwania, w której to Miz Cooper pełni straż ze strzelbą, a Harry tkwi nieopodal, czekając na jej zaśnięcie. Mitchum śpiewa klasyczny religijny hymn "Leaning on the Everlasting Arms" ("W objęciach wiecznotrwałych ramion"), który w jego ustach brzmi wyjątkowo złowrogo – po czym melodia zostaje podchwycona przez Gish. Nagle słyszymy duet: prześladowca i obrończyni śpiewają tę samą pieśń, wychwalają tego samego Boga, ale ich intencje są sobie całkowicie przeciwstawne.
maxresdefault.jpg

Jak pisze wspomniany Callow, ekipa filmu była zachwycona pracą z Laughtonem. Na planie na stałe obecni byli między innymi kompozytor Walter Shumann i montażysta Robert Golden, mimo że nie było to w zgodzie z hollywoodzką tradycją; Laughtonowi zależało jednak, by wszyscy współpracownicy zrozumieli charakter jego integralnej wizji. Prawda tych opowieści została zresztą niedawno potwierdzona: w 2002 roku w Los Angeles odbyła się premiera trzygodzinnego filmu montażowego pt. "Charles Laughton Directs Night of the Hunter", dostępnego na płytach Blu-ray i stanowiącego rezultat wieloletniej pracy nad odrzutami z planu, dzięki której można dziś przekonać się na własne oczy, jak cierpliwym i zdecydowanym reżyserem był Laughton. Nie tylko wiedział dokładnie, czego oczekuje od swej ekipy i aktorów, ale cierpliwie cyzelował każde ujęcie, aż uzyskiwało zamierzoną jakość.

Niestety, nastroje popsuły się wraz z premierą filmu, której zresztą nie dożył sam Agee, pokonany przez alkoholizm i słabe serce. Film wywołał mieszane reakcje, był źle sprzedawany przez wytwórnię, a jego ton był tak niezwykły, że tylko nieliczni krytycy poznali się na jego idiomatycznej poezji (François Truffaut trafił w sedno, przyrównując dzieło Laughtona do "szokującego artykułu w gazecie, relacjonowanego dorosłemu przez małe dziecko"). Laughton zmarł w niecałą dekadę po ukończeniu "Nocy…", której niepowodzenie pozostało dlań niepowetowanym źródłem goryczy. Dopiero później wokół filmu wytworzył się kult i rozmnożyły się nawiązania, interpretacje i hołdy (włącznie z okropnym telewizyjnym remakiem z Richardem Chamberlainem i z "Przylądkiem strachu", 1991, Martina Scorsese, stanowiącego wręcz przepracowanie "Nocy…", mimo że oparte literalnie na innym filmie z Mitchumem).

Oglądana dziś, "Noc myśliwego" jawi się jako film z całą pewnością niedoskonały, ale i uwodzicielsko radykalny w swej wizji: poszczególne sceny, jak trup Shelley Winters w zatopionym w jeziorze samochodzie, z włosami splecionymi jedną falą z wodorostami, mają nieprawdopodobną ikoniczną siłę. Wizja seksu splątanego z religią, niewinności uwikłanej w grzech, czystej przyrody i skażonej idylli, jaką zawarł w swym jedynym filmie Laughton, jest tak niejednoznaczna – i przemawia do dziecięcej strony naszej natury tak mocno – że oglądana w odpowiednim momencie życia "Noc myśliwego" osiąga to, co kinu przydarza się tylko od wielkiego dzwonu: płynące z ekranu obrazy uzyskują siłę mitotwórczą.
23